"To nie jest kawałek żeby się podobać"

sobota, 15 stycznia 2011

Za co nienawidzę kobiet

Jakiś czas temu oglądałem film "The Notebook" z 2004 roku. Postać grana przez Rachel McAdams, a zwłaszcza scena, w której jej filmowy kochanek (w tej roli Ryan Gosling) pyta się jej, czego tak naprawdę chce (http://www.youtube.com/watch?v=fJnIuBl3RL0 od 1:18; na jego kilkukrotne "what do you want?", odpowiada... "I gotta go") skłoniła mnie do tego, aby przyjrzeć się bliżej konstrukcji, jaką jest kobieta i wyciągnąć na światło dzienne elementy, które funkcjonują w niej źle bądź też w ogóle nie działają, a przy okazji doprowadzają mnie do szewskiej pasji.

Kobiet nienawidzę przede wszystkim za hipokryzję. Kiedyś widziałem bardzo fajnego demota, idealnie pasującego do tego, co mam na myśli. Mówił on o tym, iż kopalnia węgla kamiennego zatrudni feministki i zwolenniczki pełnego równouprawnienia (http://demotywatory.pl/2420161/Kopalnia-wegla-kamiennego). Taka jest prawda: większość kobiet dostrzega różnice w płci tylko wtedy, gdy trzeba zmienić koło  w samochodzie, wyrzucić śmieci, przepuścić w drzwiach, pomóc z ciężką walizką.

Innym przykładem na kobiecą hipokryzję jest ciąża i tak ogromne wyolbrzymianie tego, co powinno  być powodem do radości, a staje się przykrą koniecznością. Ile to już razy słyszałem, że "nie wiem, jak to jest". Wiem za to, jak to jest znosić na własnej skórze babskie humory. Chcesz pomóc, powiesz coś - źle! Nie chcesz się mieszać - jeszcze gorzej, bo się nie interesujesz! To nic, że kobieta otrzymuje urlop macierzyński, a wiek emerytalny w porównaniu z męskim jest niższy o dziesięć lat. To nic, że średnia długość życia kobiet jest dłuższa od mężczyzn. W końcu to nic, że kobiety - w naszej kulturze rzecz jasna - cieszą się szeroko pojętym szacunkiem. Najważniejsze jest powtarzanie zachodnich, feministycznych haseł i łączyć je z komunistycznym "Kobiety na traktory".

Skoro płci pięknej tak strasznie przeszkadza brak równouprawnienia, to dlaczego w kwestii światopoglądowej są aż tak do szpiku kości konserwatywne? W odpowiedzi na to pytanie często z kobiecym ust słyszę, że jak facet prześpi się z kilkoma laskami, to już jest macho, a gdy kobieta chodzi do łóżka z kim chce, nazywa się ją dziwką. Uważam, że żyjąc w XXI wieku mamy prawo do tego, żeby robić to, na co ma się ochotę i nikomu nic do tego.

Modelowym wręcz przykładem na kobiecą hipokryzję jest przykład podany przeze mnie na samym wstępie. Płeć piękna tak naprawdę sama nie wie, czego chce. Zupełnie co innego mówi, co innego robi, a do tego wszystkiego jeszcze co innego myśli.

Jeżeli mam utrzymywać klimat łóżkowy, to tak naprawdę mężczyźni są w swojej prostocie i "myśleniu o jednym" bardzo uczciwi. Nie mam prawa wypowiadać się za wszystkich panów, ale ja osobiście nigdy nie poszedłbym do łóżka z dziewczyną, która mi się nie podoba. Poza tym celem wszystkich organizmów żywych jest rozmnażanie. Konia z rzędu temu, kto pokaże mi gatunek, w którym samce są wierne. W ostatnim czasie miałem dwukrotnie nieprzyjemność znaleźć się w sytuacji, kiedy jednego dnia z dziewczyną układa się świetnie: rozmawiamy ze sobą, bawimy się w klubie, całujemy się, przytulamy, obejmujemy i rozchodzimy się z uśmiechem na twarzach, a na drugi dzień ona zachowuje się, jakby nic się nie stało. Pół biedy, gdyby była pijana i nie pamiętała, co robiła albo zwyczajnie tego nie kontrolowała. Zupełnie inaczej jednak rzecz się ma w przypadku, gdy na drugi dzień laska mówi, żebym zapomniał o tym, co zaszło, bo to tak naprawdę nic nie znaczyło. Skoro kobiety zachowują się w podany przeze mnie sposób, trudno się dziwić panom, że skrzętnie wykorzystują nadarzające się im sytuacje i te momenty "słabości" (nie mam innego pomysłu na ich nazwanie) - dosłownie - konsumują.

Oprócz kobiecej hipokryzji śmieszy mnie również babska głupota. Utrzymując klimat opisany powyżej, chciałem przywrócić podany przeze mnie, w jednym z poprzednich wpisów,  przykład mojej koleżanki, która bardzo skąpo ubiera się do klubów i tańczy w sposób, delikatnie mówiąc, uwodzicielski i kuszący. Dobrze, że bidulka trochę zmądrzała, ale swego czasu miała ogromne pretensje do całego świata za to, że mężczyźni postrzegają ją jako obiekt seksualny. Otóż, drogie Panie! Zachowanie mężczyzn nie jest aż tak z goła, jak uważacie, złe. To po prostu reakcja na Wasze postawy.

Kolejnym przykładem babskiej głupoty są słynne już słowa "bo tak", "bo nie" i "nie wiem/nie znam się/nie mam zdania", które tak naprawdę nic nie znaczą, nic nie wnoszą, a potrafiłyby świętego wyprowadzić z równowagi.

Nie od dziś wiadomo, że prostytutka to najstarszy zawód świata, ale to, jakich rozmiarów przybiera kobiecy brak szacunku do samej siebie, mnie osobiście przeraża. Mówiąc o tym, że w XXI w. nikt nikomu nie zagląda do łóżka, nie miałem na myśli rozszerzającej się mody na małoletnie galerianki czy plastykowe, kuso ubrane małolatki, zniszczone od dopalaczy, których głów nie widać w samochodzie, nie wspominając już o "samodzielnych" studentkach, które na swoje mieszkanie, kosmetyki, ciuszki i przyjemności zarabiają nierządem.

Na samym szczycie kobiecej głupoty są w mojej hierarchii złe życiowe wybory. Mam tu na myśli przede wszystkim partnerów. Będąc jeszcze w liceum strasznie wkurzali mnie starsi kolesie, którzy podbierali najlepsze laski w moim wieku, bo wtedy (teraz chyba też tak jest) dziewczyny leciały na starszych chłopaków. Szpan, kasa, prawo jazdy, samochód (ojca) - te przynęty jeszcze pięć lat temu działały niezawodnie. Ile jednak musiałem się nasłuchać od swoich rówieśniczek, jakim sukinsynem okazał się ten "książę z bajki". Do pewnego momentu wydawało mi się, że nic w życiu mnie nie zdziwi, jednak odkąd poszerzyłem swoje grono o znacznie starsze koleżanki, moim oczom ukazał się świat trzydziestokilkuletnich matek, których mężowie tyrają po 12 godzin dziennie, a one - znudzone szarością dnia codziennego - szukają rozrywek, zabawy, bo w końcu nie są jeszcze takie stare. Zarówno nastolatki jak i nieco starsze kobiety kierują się moim zdaniem chęcią poczucia silniejszych emocji, gdyż czegoś im zwyczajnie w życiu brakuje. I tak - kierując się sercem, a nie rozumem - dochodzi do autentycznych sytuacji, w których jedna moja koleżanka (młodsza) została zgwałcona przez dobrze zapowiadającego się chłopca, natomiast druga moja znajoma (starsza) jest w trakcie sprawy rozwodowej i walki o dziecko, bo uległa chwili i poznała kogoś młodszego, podnoszącego jej adrenalinę i ubarwiającego jej życie w domowych pieleszach. Mąż jednak nie był tak wyrozumiały i trudno mu się dziwić, bo podczas gdy on tyrał, żeby zarobić na nią i na dziecko, ona puszczała się na łóżku kupionym za jego pieniądze. Obie te sytuacje nierozerwalnie wiążą się z tym, co napisałem na samym początku. Kobiety tak naprawdę same nie wiedzą, czego chcą. Nie wiedzą, na czym im w życiu zależy. Nie potrafią odróżnić dobra od zła i często przez to (czytaj: swoją głupotę i złe życiowe wybory) strasznie cierpią.

Oprócz kobiecej hipokryzji i głupoty ostatnią cechą, której nie mogę znieść w babskim charakterze jest fałsz, kłamstwo, obłuda i tajemnice. Dziewczynie nie można powiedzieć tego, co naprawdę się uważa o jej wyglądzie czy też tego, co się o niej sądzi, bo skończy się to awanturą. Nie wiem, z czego wynika to zaniżone poczucie własnej wartości u kobiet, ale wiem, do czego to prowadzi. Ileż to mam głupiutkich koleżanek, które się odchudzają. Bidulki głodzą się, liczą kalorie, ale próżno szukać ich na siłowni, na rowerze czy też na basenie. 

Naprawdę szczerze nie znoszę kobiet za ich tajemnice, kłamstwa i intrygi knute rzekomo dla czyjegoś dobra. Widzę jednak w tym pewną analogię. Kobiety żyjąc w swoim matrixie i wypatrując księcia z bajki na białym koniu, po pierwsze oszukują innych ludzi dla dobra swoich bliskich, a  po drugie same nie chcą przyjmować prawdy na swój temat. Cały ten matrix jest zbudowany właśnie na fałszu i obłudzie chyba tylko po to, żeby nie poznać świata takim, jak on naprawdę jest, czyli brutalnym i bezwzględnym. Życie w kłamstwie jest na pewno bezpieczniejsze, bo dzięki temu możemy widzieć świat w taki sposób, w jaki sami chcemy.

czwartek, 30 grudnia 2010

Dlaczego kłamstwo jest lepsze od prawdy?

Od kiedy zacząłem pisać bloga, trochę śmieję się z samego siebie, ponieważ w dzieciństwie miałem predyspozycje do tego, żeby zostać bajkopisarzem, a w najgorszym wypadku aktorem. Pomimo tego, że rodzice wpajali mi po setki razy, że najgorsza prawda jest lepsza od kłamstwa, to w wymyślaniu przeróżnych historyjek byłem niekwestionowanym mistrzem. Dotyczyło to nie tylko szkoły, wagarów, lewych usprawiedliwień, ale również przechwałek, nieprawdziwych historyjek i naginania prawdy. A okłamywani byli wszyscy: przede wszystkim rodzice i najbliższa rodzina, ale również nauczyciele, koledzy i koleżanki ze szkoły, jak również kumple i bliżsi znajomi. Najlepszy byłem w udawaniu bólu brzucha. Pomimo tego, że czułem się wyśmienicie, potrafiłem tak znakomicie zagrać grymasem na twarzy wszelkie dolegliwości, że szkolna pielęgniarka przynajmniej raz w miesiącu - paradoksalnie w dzień sprawdzianu, na który nic nie umiałem - wysyłała mnie do domu. Wielu mogłoby zapytać, czy dobrze się z tym czułem, czy nie miałem z powodu moich kłamstw wyrzutów sumienia? Szczerze (do bólu) mówiąc nie, bo przecież - kierując się naczelną zasadą machiavellizmu, że cel uświęca środki - osiągałem wszystko, na czym mi wtedy zależało. Nie pisałem sprawdzianów w pierwszym terminie, dostawałem pytania od kolegów, miałem więcej czasu na nauczenie się, a potem zaliczałem śpiewająco, mając przy tym czyste konto, jeżeli chodzi o nieobecności. Lewe zwolnienia łykali nauczyciele jeden po drugim, a z rodzicami miałem święty spokój, bo mama będąc na wywiadówce i patrząc w dziennik  nie widziała żadnej nieusprawiedliwionej godziny. 

Tak było kiedyś i myślałem, że nie ma na świecie drugiego takiego bajeranta jak ja, jednak teraz, kiedy jestem odrobinę starszy, widzę, że wcale nie byłem taki wyjątkowy, za jakiego się uważałem. Na świecie są miliardy kłamców, oszustów i hipokrytów z tą tylko różnicą, że nie zachowują się w tak bezczelny i perfidny sposób jak ja, gdy jeszcze chodziłem do szkoły, tylko swoje niegodziwe cechy charakteru skrywają pod górnolotnymi i dobrze pojętymi intencjami.

Dla dalszych rozważań ważne jest podkreślenie faktu, iż to, o czym pisałem na początku zmieniło się niemal o 180 stopni. Będąc studentem zupełnie przeorientowałem swój system wartości. Zdecydowanie bardziej ważne jest dla mnie to, jakim jestem człowiekiem niż to, kim jestem, jaką mam pozycję, za jakiego ludzie mnie uważają. Na zmianę mojego światopoglądu olbrzymi wpływ miało ponowne poznanie Boga, albo poznanie go w ogóle po raz pierwszy. Nie wiem, nie chciałbym się w to bardziej zagłębiać, gdyż jest to temat na inny wpis. Najważniejsze, że zmieniłem swój punkt widzenia i uważam, iż prawda jest lepsza od kłamstwa, a pomimo to w świecie dominuje zupełnie inne przekonanie, bardzo podobne do tego mojego z lat szkolnych.

Ale do rzeczy. Strasznie zafascynowany popularnością serialu dr House, zacząłem go systematycznie oglądać i analizować głównego bohatera, którego gra brytyjski aktor Hugh Laurie. Jakiś czas temu doszedłem do wniosku, że telewizja kłamie, ale tylko dlatego, że ludzie sami chcą być oszukiwani i zwyczajnie dają się oszukiwać i wcale nie jest im z tego powodu źle. Z pewnością poświęcę temu problemowi jeden z następnych wpisów, ale dziś chcę zwrócić uwagę na serialowego House'a i to, dlaczego widzowie tak bardzo go polubili. Uważam, że to nie z tego powodu, iż jest diagnostycznym geniuszem, tylko ze względu na jego cechy charakteru. Z filmami i serialami jest tak, że ludzie oglądają je po to, żeby oderwać się od rzeczywistości, zanurzyć się w inny, lepszy świat. Stąd taka popularność chociażby "M jak miłość", gdzie pani proteza Corega i Pyzdra z "Janosika" żyją jak przykładne małżeństwo w sielance idyllicznie przedstawionej, jak z obrazka, polskiej wsi. Zero problemów z rentami, emeryturami, gospodarstwem. Wszystko jak w bajce. Wracając do House'a. Pomimo tego, iż serial dotyczy zupełnie czegoś innego, to schemat oddziaływania na ludzką psychikę jest taki sam. Widzowie uwielbiają tytułowego bohatera, bo nie spotykają kogoś takiego, nie tylko lekarza, na co dzień. I tak naprawdę jego aroganckie zachowanie oraz szczerość do bólu bawią ludzi. Myślę jednak, że gdyby w rzeczywistości spotkali kogoś, kto zachowałby się tak samo jak House, tylko że w stosunku do nich samych, to nie byłoby im już tak do śmiechu i tę pierwotnie dobrze pojmowaną szczerość do bólu odbieraliby bardziej jako chamstwo i brak dobrego wychowania. W serialu pojawił się taki wątek, kiedy dyrektorka szpitala, nota bene zakochana w Housie, związała się z innym facetem. Tytułowy bohater robił wszystko, żeby ten związek rozwalić. Niby mało szlachetnie i złośliwości, które wymieniali sobie z chłopakiem jego szefowej bardziej bawiły widza niż skłaniały do głębszej refleksji, iż doktorek robił to ze szlachetnych pobudek. Swoje złośliwe zachowanie tłumaczył troską o tę kobietę. Uważał, iż jeśli ich związek rozpadnie się przez jedną czy drugą pierdołę spowodowaną przez niego, to lepiej dla niej, gdyż prędzej czy później i tak by do tego doszło, a rozstanie po dłuższym czasie sieje olbrzymie spustoszenie w psychice każdej kobiety.

Tyle serial. Jako że na blogu podaję przykłady z własnego życia, tak samo będzie i tym razem. Na podstawie jednego problemu i dwóch ścieżek rozwiązań, postaram się odpowiedzieć na pytanie postawione w tytule tego wpisu.
Od pewnego czasu panuje moda na badziewne kalosze oraz jeszcze bardziej żałosne okulary a la "BrzydUla". O ile do pewnych dziewcząt taki styl pasuje, o tyle wiele z nich kieruje się trendami i nawet nie zauważa, jak bardzo szpeci swój wygląd. Tak wyglądającą dziewczynę z plecakiem widziałem w zeszłym tygodniu w tramwaju. Na oko miała może z 17 lat. Myślę, że chodziła do pobliskiego liceum, bo obok niej stało kilka jej rówieśniczek, również - jak mniemam - bywalczyń sklepów z ciuchami w galeriach handlowych. Jako że tłok w wagoniku był duży, a ona stała przy kasowniku, poprosiłem ją o skasowanie biletu. Dialog wyglądał dokładnie tak:

- Przepraszam bardzo, czy mogłaby mi Pani skasować bilet?
- (już po skasowaniu) Proszę.
- Dziękuję. Czy mówił Pani ktoś, że ładnie Pani wygląda w tych okularach?
- (z pewnością siebie) Tak, kilka osób.
- No to trochę Panią okłamali.

Z szelmowskim uśmiechem odszedłem dalej, słysząc kilka osób nabijających się z tej dziewczyny, bynajmniej były to jej koleżanki.

Inna sytuacja. Sklep z ciuchami. Facet po wielogodzinnym maratonie w centrum handlowym ma już dość zakupów i doradzania swojej dziewczynie w wyborze sukienki, butów czy czegoś w tym rodzaju. Abstrahując już od roli sprzedawcy, który będzie chciał jej wcisnąć to, co najdroższe, to kto jest bardziej szczerym i rzeczywiście pomocnym doradcą w takiej sytuacji: jej chłopak, który najchętniej poszedłby już do domu czy ktoś, kto powie wprost, że w tym i w tym wygląda żenująco? Może to nie do końca miłe i nie to chciałaby usłyszeć, ale przynajmniej powiedziane szczerze, w trosce o dobry wygląd tej osoby.

Myślę, że tak samo jest w każdej innej dziedzinie życia. Znane przysłowie mówi, że dobrymi chęciami jest wybrukowana droga do piekła. Tak więc śmiało możemy kłamać dla dobra drugiej osoby. Oszukujmy przyjaciółkę, żeby pomóc jej chłopakowi w uknuciu planu zaręczyn. Ubierajmy swojego faceta/dziewczynę tak, żeby wyglądał/a, jak sami tego chcemy, pomimo tego, że wygląda niczym cyrkowa małpka. Nie mówmy przyjacielowi o tym, że jego dziewczyna go zdradza, bo przecież tworzą taką wspaniałą parę. Mówmy swojemu chłopakowi/dziewczynie, że śpimy u koleżanki/kolegi, a tak naprawdę śpijmy u kochanka/kochanki. To są przykłady z życia wzięte, tak więc, drogi Czytelniku sam odpowiedz sobie na pytanie, dlaczego kłamstwo jest lepsze od prawdy. A jeżeli nie jest, to dlaczego ludzie wiecznie kłamią, skoro - podobno - kłamstwo ma krótkie nogi?

wtorek, 28 grudnia 2010

Za taki związek dziękujemy

Czasami mam wrażenie, że pewni ludzie nigdy się nie zmienią i że tacy, jakimi ich poznaliśmy pięć czy sześć lat temu, takimi są dziś i takimi samymi pozostaną przez kolejne pięć czy sześć lat, a może nawet i więcej. Taki dokładnie jest mój kumpel Krzysio, z którym wczoraj poszedłem do jednej z dwóch funkcjonujących w Łasku pizzerii. Bilans jest taki, że zostałem polany piwem...2 razy. Jaki z tego wniosek? O ile bardzo lubię Krzysia, bo pocieszny z niego człowiek, o tyle do lokalu już chyba nigdy z nim nie pójdę i pozostanie nam sączenie wysokoprocentowych trunków w szeroko pojętym plenerze.

Nie to jest jednak punktem wyjściowym tego wpisu. Razem z Krzysiem i mną był również nasz kumpel Darek, od niedawna zakochany po uszy, ze wzajemnością. Niby fajnie, ale wszystko jest dobrze, dopóki istnieją pewne granice i nie przegnie się w którąś ze stron. Pytanie tylko, kto ma prawo ustalać te granice, bo przecież punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia. Kiedyś usłyszałem takie fajne zdanie: "Dowcip jest dobry na raz, ale po co go powtarzać?" I muszę przyznać, że tak jest w przypadku Dareczka. Z mojej perspektywy jego związek z Izą to jest coś chorego (podkreślam - z mojej perspektywy). Potrafię zrozumieć, że dziewczyna zadzwoni do niego, kiedy akurat się spotykamy, bo może coś ważnego się stało i muszą porozmawiać. Ale na miłość boską, to co się dzieje to jest przegięcie. Z Darkiem widzę się kilka razy w miesiącu, trzy, może cztery. I kiedy się spotykamy, to chciałbym pogadać, posłuchać, co u niego, zwierzyć się z pewnych problemów, bo to bardzo mądry facet, jednak za każdym razem, gdy się umawiamy, możemy posiedzieć chwilę, ale po jakimś czasie dzwoni komórka i Dareczek uskutecznia swoje firmowe "Sory, ale muszę odebrać". O ile taka rozmowa telefoniczna trwa kilka minut, to wszystko jest w porządku, ale w sytuacji, gdy facet gada z babą ponad kwadrans, to już jest coś nie halo. Całe szczęście, że przeważnie spotykamy się w trójkę: Darek, ja i Krzysio, ewentualnie jeszcze Misiek, ale kiedy sam widzę się z Dareczkiem, to czuję się bardzo niezręcznie i mam ochotę sobie po prostu pójść do domu. I tak jak wspomniałem o tym tekście o dowcipie, tak samo było wczoraj na tym piwie w pizzerii. I też mógłbym zrozumieć, gdyby to zdarzyło się raz, ale dwa razy w przeciągu dwóch godzin, bo tyle się widzieliśmy, to dla mnie delikatna przesada. I nie chodzi mi o relacje między Darkiem i Izą, bo widzę, jak jest w niej zakochany i życzę im jak najlepiej, ale o zwykły brak szacunku do ludzi, z którymi się umawia. 

Nie wiem, może jestem przewrażliwiony, ale taki jest po prostu mój punkt widzenia. Nigdy się nie zakochałem aż tak bardzo żeby wisieć na telefonie cały dzień. Tzn. owszem, wisiałem na telefonie, ale to już późnym wieczorem, kiedy byłem już w domu i z nikim się nie umawiałem. Jak się teraz tak zastanowię to może i była taka sytuacja, że byli u mnie goście, a ja siedziałem z dziewczyną na gg, ale to były pilne sprawy, które musiałem załatwić i nie trwały w nieskończoność i nie powtarzały się aż tak regularnie.
W święta dopadł mnie dziwnie miłosno - melancholijny nastrój, jednak na całe szczęście wróciłem do normalności i w mig mi przeszło. Gdybym się miał tak na trzeźwo zastanowić nad tym, czy na dzień dzisiejszy potrzebna mi jest dziewczyna, odpowiedziałbym, że owszem, fajnie jest mieć kogoś bliskiego, komu na Tobie zależy, do kogo możesz się przytulić, kto Cię pocieszy, kto Cię wesprze w trudnych chwilach, ale wszystko powinno mieć swoje granice. Nie chciałbym wybierać - albo ona albo cała reszta. Nawet biblijny Kohelet powiedział coś, co pasuje do tej sytuacji:

"Wszystko ma swój czas,
i jest wyznaczona godzina
na wszystkie sprawy pod niebem"
(Koh, 3, 1)

I niech mi teraz ktoś zarzuci, że Biblia nie jest uniwersalna, nawet w XXI w. 

Podsumowując dzisiejszy wpis, myślę, że fajnie byłoby się zakochać, ale tak ze zdrowym rozsądkiem, bo na wszystko jest czas i miejsce, ale za taką miłość, jaką serwuje mi Darek z Izą to ja serdecznie dziękuję. Wynika to chyba z mojego altruistycznego (tfu!) punktu widzenia, bo nie chciałbym, żeby ktoś w moim towarzystwie poczuł się tak jak ja, gdy Darek "musi odebrać".

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Plotkarze nie znają odpowiedzi

Często jest tak, że mam pomysł na jakiś wpis, jednak potrzebuję jakiegoś katalizatora, który sprawi nagły przypływ weny twórczej. Tak też było i dzisiaj. Zupełnie przypadkiem wpadła mi w ucho piosenka "Mieć czy być" zespołu Myslovitz.
 
Kolejna strona: mieć czy być?
Czy Erich Fromm wiedział jak żyć?
W rzeczywistości ciągłej sprzedaży,
Gdzie "być" przestaje cokolwiek znaczyć.

To tekst drugiej zwrotki, który doskonale oddaje to, o czym chciałem dzisiaj napisać i natchnął mnie w taki sposób, iż usławszy ten fragment w radiu, rzuciłem wszystko i siedzę właśnie nad tym wpisem w samych gaciach, przy niedopitej kawie i szeroko pojętym bałaganie.

Dziś podejmę kwestię grupy społecznej, jaką są ludzie, którzy nie mają tak naprawdę swojego życia i żerują na cudzych sprawach. To by tłumaczyło popularność różnego rodzaju programów typu reality show czy też magazynów plotkarskich. Z badań naukowych wynika, iż czytelniczkami prasy kolorowej są w zdecydowanej większości kobiety. Jeżeli do tego dorzucimy świat seriali, to wszystko zaczyna pasować. No bo pomyślmy, nie od dziś wiadomo, że telewizja kłamie, jednak oglądając ją sami tak naprawdę dajemy się oszukiwać. Weźmy pod uwagę najpopularniejszy z polskich seriali, czyli "M jak miłość", przedstawiający idylliczny obraz polskiej wsi, gdzie babcia z dziadziem żyją sobie wręcz jak w sielance. W życiu głównych bohaterów dzieje się tak wiele, że zaczynamy trochę żyć ich życiem, bowiem nasze w porównaniu z ich jest zupełnie nudne i szare. Była kiedyś taka postać, Krzysztof Zduński. W jego przypadku scenarzyści przerobili już niemal wszystko: romans, kilkakrotną utratę pracy i kryzys wieku średniego. Jako że bohater grany przez Cezarego Morawskiego stał się zbyt normalny, a jego życie - podobnie jak nasze - zwyczajne i monotonne, dlatego też postanowiono go uśmiercić.
 
I mam wrażenie, że tak trochę jest z plotkarzami i plotkarkami. Uśmiercają oni samych siebie i wchodzą do innego, cudzego świata. Pomimo tego, iż mają alternatywę życia w świecie rzeczywistym, to jednak wybierają niebieską pigułkę, matrix, świat iluzji, lepszego, bardziej atrakcyjnego - aczkolwiek cudzego - życia. I potem sytuacja leci już na łeb na szyję. Oglądamy "BrzudUlę", gdyż wierzymy, że dobro zwycięża. Czytamy plotkarskie magazyny, które pokazują nam życie gwiazd ekranu, lepsze od naszego, bo opiewające w luksusy, drogie ciuchy czy ekskluzywne samochody.
 
Takie podejście jest niesamowicie płytkie i strasznie skrzywia rzeczywistość. Tak samo było ze mną. Dodając wpisy, gdzie podawałem przykłady konkretnych osób i konkretnych wydarzeń nie miałem zamiaru nikogo obrażać czy też w jakiś sposób się chwalić. A ostatnio zaprzyjaźniony ze mną "syn dyktatora z Retkinii" powiedział mi, że po jednym z ostatnich wpisów cały rok zastanawiał się, kogo pukałem. Na litość boską! 
To jest trochę tak, jak z "Romantycznością" Adama Mickiewicza. Czytamy w niej "Miej serce i patrzaj w serce". Dlaczego więc ludzie są tak straszliwie głupi?! Dlaczego patrzą tylko powierzchownie i widzą to, co chcą widzieć?! Dlaczego nie starają się wejść głębiej (bez skojarzeń!) i nie starają się czegoś lepiej zrozumieć?! Bo tak jest zwyczajnie prościej, oglądać świat przez różowe okulary i nie przejmować się szarością swojego życia, bo Marek z Hanką mają większe problemy, gdyż się rozwodzą. Tylko, że dla mnie życie w kłamstwie, plotkach i w tym serialowym matrixie jest zwyczajnie chore, bowiem tacy ludzie sami i w sposób świadomy wybierają takie życie. To jest dla mnie strasznie smutne i przygnębiające.
 
Kończąc ten wątek chciałem jeszcze pokazać na przykładzie jednej artystki, jak można skrzętnie manipulować takim motłochem i wykorzystać go do swoich celów. Mam na myśli Dodę, piosenkarkę, jakich wiele w naszym kraju. Sytuacja najprostsza z możliwych: dziewczę śpiewa sobie w zespole, którym nikt się nie interesuje. Idzie więc do programu reality show, gdzie pokazuje cycki, wali się w kiblu z bramkarzem, który formę przepił w okolicznych dyskotekach, a później wychodzi za niego za mąż i chodzi na jego mecze bez majtek i ostro zadziera miniówkę, na co kibice nierzadko skandowali: "Kto najlepiej robi loda? Doda, Doda, Doda!". Efekt? Opinia skandalistki, stała obecność w kolorowych magazynach, co napędza tylko promocyjną machinę i pozwala jej sprzedać tysiące płyt, nie mówiąc już o pieniądzach zarobionych na kontraktach reklamowych. Dotykam tutaj tej kwestii, o której śpiewał Artur Rojek w cytowanym przeze mnie fragmencie piosenki. Żyjemy w rzeczywistości ciągłej sprzedaży, gdzie tzw. artyści za pieniądze czy popularność oddają swoje ciało, swoją prywatność, byle tylko mieć swoje pięć minut. To działa trochę jak system naczyń połączonych, gdyż ta grupa społeczna, o której pisałem wyżej żyje cudzym życiem, natomiast takie pseudo skandalistki jak Dorota Rabczewska chętnie udostępniają  im swoją intymność i wykorzystując ich naiwność i głupotę w sposób perfidny na tym zarabiają.
 
Jeszcze raz powtórzę, że najbardziej jest mi szkoda tych biednych ludzi, tych plotkarzy, bo to oni są najbardziej poszkodowani, aczkolwiek - jak pisałem wyżej - oni sami, w sposób świadomy wybierają takie życie, połykają niebieską pigułkę, dlatego też tym bardziej jest mi ich żal.
 
Znowu wrócę do zacytowanego przeze mnie fragmentu grupy Myslovitz. "Kolejna strona: mieć czy być?" Plotkarze, którzy funkcjonują w matrixie nie znają odpowiedzi na to pytanie. A nawet jeśli wydaje im się, że znają, to jest to odpowiedź zmanipulowana, podyktowana sygnałami podprogowymi czy też narzędziami propagandowymi ze strony speców od marketingu.

niedziela, 26 grudnia 2010

Boże Narodzenie bez...Boga

Święta, święta i po świętach można by powiedzieć. Czy różniły się czymś od poprzednich? Czy czymś mogły nas zaskoczyć? Chyba nie. Mamy jednak do czynienia, co bardzo mi się nie podoba, ze stopniową amerykanizacją świąt Bożego Narodzenia. Coraz bardziej staje się w nich zauważalny brak tego, który jest ich istotą, czyli... Boga. Coraz więcej uwagi poświęca się całej tej materialno - konsumpcyjnej otoczce, a nie duchowemu przeżyciu świąt. Niezmiennie dominuje postawa "Zastaw się, a postaw się", którą ja skrzętnie parafrazuję mówiąc "Zesraj się, a nie daj się". Na kilku przykładach postaram się pokazać ludzką głupotę, czyli to, co mnie najbardziej irytuje.

Po pierwsze prezenty. Zawsze zastanawiałem się, kiedy tak naprawdę dzieci stają się dorosłe i chyba zauważyłem to przy okazji świąt. Nawet nie zwróciłem uwagi, jak od kilku lat przestałem z utęsknieniem wypatrywać w kalendarzu dnia, w którym wreszcie zanurkuję pod choinkę, żeby podjarać się jeśli nie prezentem, to przynajmniej pieniędzmi, za które kupię sobie to co chcę. W tym roku było dla mnie najważniejsze to, żeby przyjechać do domu, spotkać się z całą rodziną i spędzić kilka dni razem. 
Jeżeli chodzi o kwestię kupowania prezentów, to dreszcz mnie przeszedł, kiedy w telewizji oglądałem obrazy zatłoczonych centr handlowych, ludzi walczących ze sobą o jakieś produkty i jeszcze te kolejki do kas... Zakupy świąteczne dla rodziców i rodzeństwa zajęły mi niecałą godzinę. Wiem, czym się oni interesują i nie miałem problemów z dostaniem tego, czego chciałem. Włos natomiast jeży mi się na głowie, kiedy po świętach w prasie pojawiają się artykuły pt. "Co zrobić z nietrafionym prezentem?" Przecież najważniejsza jest pamięć, a nie użyteczność danego przedmiotu. Może gdyby tak zrezygnować z tego niepotrzebnego, jak się okazuje, zwyczaju oszczędzilibyśmy sobie nerwów przy kupowaniu, jak również przy zwrocie. 
Nie wiem, ile osób zdaje sobie sprawę, dlaczego w ogóle dajemy sobie prezenty i dlaczego akurat pod choinką. Otóż wiąże się to z mędrcami ze Wschodu, którzy złożyli dary Dzieciątku Jezus, a którego symbolem jest choinka, tak pięknie przystrojona i błyszcząca. Przy okazji prezentów mam wrażenie, że stopniowo zabija się, jeśli już nie zabito,  istotę świąt, czyli narodzenie Zbawiciela. Zdecydowanie większą wagę przywiązuje się do symboli i kwestia prezentów jest tego doskonałym przykładem.

Jeżeli już mowa o symbolach, to warto zwrócić uwagę na to, iż Dzieciątko Jezus, Maryja, Józef, pasterze, aniołowie czy trzej królowie to jedynie elementy, które pozostały tylko i wyłącznie w kościele przy okazji szopki. W sferze społecznej zaś mamy do czynienia z Mikołajem, który zamiast narodzonego Boga staje się bohaterem tych świąt. 

W Stanach Zjednoczonych nie życzymy sobie już nawet Wesołych Świąt (Merry Christmass), tylko Wesołych Wakacji (Happy Holidays). 

Kolędy i pieśni o typowo sakralnym charakterze zastępują durne piosenki o miłości chłopa do baby i odwrotnie, które czasowo umiejscawia się zupełnie przypadkowo pod koniec grudnia. I tak zamiast "Cicha noc" czy "Pójdźmy wszyscy do stajenki" słuchamy "All I want for Christmass is you", "Last Christmass" i innych komercyjnych gniotów.

Kolejną rzeczą, która mnie wkurza są życzenia. Święta od zawsze miały charakter czysto rodzinny, a teraz mam wrażenie, iż na siłę rozszerza się ich zakres. Naszą rodziną staje się szef, który zaprasza nas i naszych kuzynów-współpracowników na wigilię pracowniczą. I tak ludzie, którzy się nienawidzą bądź też donoszą do przełożonych jeden na drugiego kłamiąc w żywe oczy życzą sobie wszystkiego co najlepsze.
Hołdując zasadzie, że ważniejsza jest ilość a nie jakość, bombardowani jesteśmy beznadziejnymi smsami z jeszcze bardziej żenującymi wierszykami z Internetu, które dostarczane są na zasadzie "wyślij do wszystkich". Nie traktuje się nas szczególnie, indywidualnie. Jesteśmy zwyczajnie jednym z wielu numerów w książce telefonicznej danego nadawcy.

Inna rzecz, która mnie frustruje to ten teoretycznie rodzinny charakter świąt. Abstrahuję już od tego, że wigilijna kolacja suto zakrapiana jest alkoholem i kiedy na pasterce stoję podczas komunii z pateną koło księdza, to na jego "ciało Chrystusa", w odpowiedzi słyszę takie "amen" mówione na wdechu, co by nie dało wyczuć się nieministerialnego oddechu. Dużo bardziej zatrważające jest jednak podejście młodego pokolenia do samej wigilii. Już dawno w drodze na pasterkę czy też z powrotem nie widziałem tyle młodzieży pod monopolami czy gdzieś na ławkach z trunkami wysokoprocentowymi, bo przecież w takie chłodne czasy trzeba się jakoś rozgrzać. Tyle rzeczywistość w małym mieście, jednak gwóźdź do trumny mojemu świątecznemu światopoglądowi zadała mi Martynka, która do godziny 6 nad ranem...balowała w jednym z łódzkich klubów.

Biorąc pod uwagę podane przeze mnie przykłady starałem się znaleźć powody takiego zachowania i stwierdzam jednoznacznie, że jaka rodzina, takie święta. Jeżeli mamy się dość nawzajem na codzień, to próżno wymagać, że niewiadomo ile czasu będziemy w stanie ze sobą spędzać przy wigilijnym stole. Tak samo rzecz ma się w przypadku rodziców, którzy pracują na kilku etatach i nie interesują się swoimi dziećmi. Również w tym przypadku nie zdarzy się bożonarodzeniowy cud i takie relacje diametralnie się nie poprawią. Nie mam prawa wypowiadać się o innych, gdyż od 22 lat spędzam w jeden sposób i nie mam porównania. Wiem jednak, że bez względu na to, w jakich relacjach bym nie był ze swoją najbliższą rodziną, to i tak w święta Bożego Narodzenia w domu unosi się atmosfera zgody i radości. Tak samo jest ze wszystkimi ciociami, wujkami i kuzynami, których widuję tylko przy okazji różnego rodzaju uroczystości. Pomimo tego, że każde z nas ma swoje życie i swoje sprawy, to jednak ten świąteczny czas jest okazją właśnie na to, żeby spędzić ze sobą trochę czasu i dowiedzieć się nawzajem, co u nas słychać.

Z teologicznego punktu widzenia okres Bożego Narodzenia to czas radości, bo przecież narodziło się Dziecię, które w przyszłości zbawi świat i tą radością powinniśmy dzielić się z innymi, zwłaszcza najbliższą rodziną. 
Skomercjalizowana rzeczywistość pędzącego konsumpcjonizmu serwuje nam jednak zupełnie odmienny styl życia, oparty na szale gorączkowych zakupów i skupia naszą uwagę na rzeczach kompletnie w tym czasie nieistotnych. Tylko od nas samych będzie zależeć, czy poddamy się tej manipulacji i w przyszłości świętować będziemy zwyczajnie holidays, dni wolne od pracy takie same, jak każdy długi weekend, tylko że okraszone "Kevinem samym w domu", reklamami ciężarówek Coca Coli i zakupami w rytm piosenki Mariah Carrey.

Grzech pierwszego wrażenia

Wiele mówi się na temat pierwszego wrażenia. W religii katolickiej, jak żadnej innej przedkładającej dobra duchowe nad dobra doczesne, jak mantrę powtarza się zdanie "Nie szata zdobi człowieka". Podobnie jest w życiu codziennym, aczkolwiek - paradoksalnie - to pierwsze wrażenie, a nie to, jakimi jesteśmy naprawdę ma bardzo istotne znaczenie podczas rozmowy kwalifikacyjnej i może zadecydować o dostaniu wymarzonej pracy. Abstrahując jednak od procesu rekrutacyjnego chcę pokazać na swoim przykładzie, jak poradzić sobie z pierwszym wrażeniem i patrzeć głębiej, wewnątrz ludzkiej duszy.

Wszystko miało miejsce na początku października. Nowy kierunek, dziennikarstwo, nowi ludzie, zupełnie nowa sytuacja. Mam takie zboczenie, że pomimo tego, iż jestem bardzo otwartym człowiekiem, również bacznie obserwuję ludzi i ich zachowania. Tak też było w przypadku dwóch duetów, które dzisiaj przedstawię.

"Karina i blondyna"

Pierwszy z nich to typowe paniusie z dobrych domów. Mówię o takich, że wyżej srają niż dupę mają, bądź też zamiennie, iż chuja znaczą a kozaczą. W każdym razie blondyna i Karina cierpią właśnie na syndrom jaśniepańskiej dupy. W środku są puste jak wydmuszka, najbardziej liczy się dla nich to, aby na zajęciach być aktywnymi, zauważonymi i plotą trzy po trzy. Najważniejsze dla nich to mówić cokolwiek, a nie z sensem. Kiedy tak je obserwuję i przysłuchuję się tym, co mówią - nie tylko na zajęciach, ale i prywatnie - to naprawdę załamuję ręce i zaczynam tracić wiarę w ludzi. Tym bardziej, że blondyna i Karina robią doskonałe pierwsze wrażenie. Uśmiechnięte, pewne siebie, eleganckie, zdecydowanie przyciągają uwagę. Wysokie, szczupłe, wysportowane, naprawdę wizualnie - choć o gustach się nie dyskutuje - nie ma się do czego przyczepić. 
W przypadku mojej osoby grzech pierwszego wrażenia polega - nie, nie na tym, że mu ulegam, bo ulegamy mu wszyscy - na tym, iż to pierwsze wrażenie mam cały czas przed oczami. Tak było trochę w przypadku "młodej", z którą spotykałem się przez niemalże rok. Będąc świadomy jej negatywnych cech, chciałem się z nią spotykać pomimo tego, gdyż w pamięci miałem to olśniewające pierwsze wrażenie, które na mnie wywarła. I to było troszkę takie oszukiwanie się, patrzenie na pewne kwestie przez różowe okulary, przez pryzmat owego pierwszego wrażenia.
W przypadku blondyny i Kariny również uległem pierwszemu wrażeniu, gdyż - jak napisałem - wszyscy mu ulegamy. To pierwsze wrażenie w tym konkretnym przypadku polegało na zainteresowaniu się tymi dwoma atrakcyjnymi dziewczynami. Niby tak niewiele, ale jednak przykuwając swoją uwagę właśnie na nich, nie obserwowałem aż tak bacznie tego, co się dzieje poza centrum mojej uwagi, która skupiona była na Karinie i blondynie. Wspólne zajęcia oraz prywatne rozmowy pozwoliły mi jednak zorientować się, że oprócz zgrabnej figury te dziewczyny nie mają jednak nic do zaoferowania. Paradoksalnie obie funkcjonują jak system naczyń połączonych. Objawia się to w ten sposób, iż jedna bez drugiej jest naprawdę znośna i strawna w odbiorze, natomiast kiedy są razem, nie da się znieść ich zachowania. 
Mam wrażenie, że wynika to lęku przed tym, iż ludzie nie zaakceptują nas takimi, jakimi jesteśmy. Byłem kiedyś w takiej sytuacji na pierwszym roku, a trwało to niemal to końca trzeciego semestru. Moim mentorem, można tak powiedzieć, był 3 lata starszy Bartek. Ja, młody student z małego miasta, zachłysnąłem się trochę rzeczywistością dużej aglomeracji i uległem presji rodowitego łodzianina., nota bene szalenie przystojnego, inteligentnego i mającego powodzenie u kobiet. Razem pracowaliśmy, wyrywaliśmy laski, chodziliśmy na zakupy, czy też do jednego fryzjera. Nawet nie zauważyłem, kiedy stałem się jego niedoskonałą kopią. Szydło wyszło z worka dopiero wtedy, kiedy zacząłem mieć swoje zdanie i pokazałem Bartkowi rogi, czego on znieść nie mógł. Nie dopuścił do swojej świadomości, iż małomiasteczkowy młokos może się z nim nie zgodzić. I tak się zakończyła nasza przyjaźń.
Uważam, iż w przypadku blondyny i Kariny może nie być tak łatwo, gdyż o ile ja i Bartek funkcjonowaliśmy na zasadzie "mistrz i uczeń", tak dziewczyny - jak już wcześniej napisałem - są niejako jak system naczyń połączonych. Do tego obie są rówieśniczkami, tak więc WZAJEMNE oddziaływanie jest bardzo silne.

"Martynka i Gonia"

Parę słów chciałem napisać o pierwszym wrażeniu, które odniosłem przy pierwszym spotkaniu z "głupimi dupami", jak to nazwałem Martynkę i Gonię. Wynikało to z tego względu, iż dziewczyny funkcjonowały dokładnie na takiej samej zasadzie, jak ja i Bartek. Martyna, zdecydowanie bardziej dominująca, z ładnymi oczami, ustami i przykuwającym uwagę kolczykiem w języku, szalenie odważna, otwarta i - czym mnie do siebie zraziła i czego dalej w niej nie lubię - wulgarna. W mig podchwyciła moje sarkastyczne i chamskie poczucie humoru. Gonia natomiast zachowywała się troszkę jak młodsza siostra, bez własnego zdania, niejako podporządkowana Martynce, która tak naprawdę w tym tercecie wykonała pierwszy krok, zagadując mnie na nk, czy nie wybrałbym się z nimi na imprezę. Jako że jestem osobą otwartą, podjąłem inicjatywę. Na całe szczęście, gdyż pierwsze wrażenie na temat Martynki i Goni było - podobnie jak przypadku Kariny i blondyny - potwornie mylące.
Trudno mi cokolwiek powiedzieć na temat Goni, gdyż spędzam z nią zdecydowanie mniej czasu. Z tego co udało mi się jednak zauważyć nie jest aż tak zagubioną małą dziewczynką, jak pierwotnie mi się wydawało. Jest trochę zagubiona i brak jej wiary w siebie, ale potrafi mieć swoje zdanie i jest przede wszystkim osobą uczuciową i wrażliwą, czego na pierwszy rzut oka nie dało się zauważyć.
Martynka.... To trochę temat na osobny wpis. Chyba jeszcze nigdy tak bliska mi osoba nie wywarła na mnie tak fatalnego pierwszego wrażenia. Zaczęło się od wspólnych chamskich dowcipów i czarnego humoru, który jej się spodobał. Potem przyszły wspólne wypady do klubu, picie i zabawa. Można pomyśleć - od, taki kumpel w spódnicy. Sytuacja diametralnie zmieniła się którejś niedzieli, kiedy to dostałem telefon, iż Martynka chce ze mną poważnie porozmawiać. Spotkaliśmy się następnego dnia i rozmawialiśmy na temat pewnego problemu z przeszłości, który ją nurtuje. I doznałem jakby olśnienia. Nagle dziewczyna, która była dla mnie zwyczajną koleżanką od dowcipów, imprez i zabawy, otwiera się przede mną i obdarza mnie czymś w rodzaju kredytu zaufania. Kwestia Martynki jest bardzo skomplikowana i, tak jak napisałem, jest to na pewno temat na osobny wpis. Chcę napisać jednak, iż moje relacje z nią przybrały taki obrót i w takim tempie, którego bym nigdy nie przypuszczał. I tak jak ona zrobiła pierwszy krok przychodząc do mnie, wcześniej spotykaliśmy się tylko we trójkę z Gonią, i zwierzając się ze swoich problemów, tak ja zrobiłem pierwszy krok zabierając ją na mecz siatkówki. Okazało się, iż dziewczyna, która zrobiła na mnie tak fatalne pierwsze wrażenie, jest integralną częścią mojego życia. Może to troszkę górnolotne, ale faktycznie chyba tak jest, bo skoro spędzamy ze sobą całe dnie na zakupach, chodzimy do kina, na mecze, imprezy, ale również zwyczajnie siedzimy w domu i gramy w okręty, scrabble czy oglądamy seriale w telewizji, to jednak jest coś na rzeczy. W każdym razie jest coś takiego, że mamy wiele wspólnych tematów do rozmowy, wspólne zainteresowania, wspólne poczucie humoru i mam wrażenie, że zwyczajnie do siebie pasujemy, uzupełniamy się, jak elementy układanki. Zaskakujące jest jednak to, iż tak dobrze spędza mi się czas z dziewczyną, którą - ulegając pierwszemu wrażeniu - powinienem skreślić od samego początku, gdy tylko ją zobaczyłem.

Czemu ma służyć dzisiejszy wpis? Temu, żeby przestrzec przed sugerowaniem się pierwszym wrażeniem. Uważam, iż każdy człowiek zasługuje na to, żeby dać mu kredyt zaufania, jakim jest czas na poznanie tej osoby. Jeżeli - jak w przypadku, zwłaszcza, Martynki a także Goni - okaże się, iż pierwsze wrażenie okazało się mylne, to doskonale, bo kredyt zaufania zwraca się w stu procentach. Jeżeli jednak - jak w przypadku Kariny i blondyny - owy kredyt się nie zwróci, to możemy sobie pluć w brodę i śmiać się z samych siebie, że daliśmy się tak oszukać. Nic jednak tak naprawdę nie tracimy. Dlatego też dawajmy sobie szanse, bo każdy na nie zasługuje.

wtorek, 14 grudnia 2010

Spowiedź kłamcy

    Nic tak mnie nie wkurwia, jak moje kłamstwa. I paradoksalnie, jak w tym przysłowiu, dobrymi intencjami jest wybrukowana droga do piekła. Dzisiejszy wpis dodaję po dosyć nieprzyjemnej, na pewno dla mnie, sytuacji. Tak więc do rzeczy.
    Dzisiejsze kłamstwo wzięło się z tego, że chciałem trzymać zbyt wiele srok za jeden ogon. Jestem człowiekiem niesamowicie zabieganym i jakoś udaje mi się połączyć studiowanie na dwóch kierunkach z treningami trzy razy w tygodniu, meczem w każdy weekend, do tego prowadzeniem spotkań z dzieciakami przy parafii oraz imprezami i bardzo bujnym życiem towarzyskim. Myślałem, że podobnie będzie w dzisiaj. Umówiłem się na 15:00, oczywiście z powodu fatalnej komunikacji spotkanie doszło do skutku dopiero o 16:00. W tzw. międzyczasie (nienawidzę tego słowa, bo przecież nie istnieje coś takiego, jak międzyczas) dostałem smsa od osoby mi bliskiej. Co z tego, że widziałem się z nią wczoraj, skoro dzisiaj też chciałem się z nią spotkać pomimo tego, że byłem już umówiony i, z poślizgiem, spotkanie trwało w najlepsze. Odpisałem więc na smsa, że zobaczymy się o tej i o tej godzinie, ale dotarłem spóźniony półtorej godziny. Jest mi cholernie przykro i głupio z tego powodu, bo pomimo tego, iż intencje były słuszne, to nawaliłem. I rzeczywiście, mogłem odpisać, że sory, ale nie spotkamy się, bo mam już coś innego zaplanowane. Słuszne pobudki jednak skłoniły mnie do tego żeby jednak zadziałać niejako na dwóch frontach i upiec dwie pieczenie prawie że przy jednym ogniu.
   Najgorsze w tym wszystkim jest właśnie to kłamstwo. Nie wiem tak naprawdę, co chciałem osiągnąć. Każde kłamstwo, nawet w słusznej sprawie (moje takie trochę było, bo pomimo tego, że byłem już umówiony i spotkanie trwało w najlepsze, to chciałem jednak znaleźć czas dla ważnej dla mnie osoby, jednak to ona, przez moje kłamstwo i spóźnienie, ucierpiała na tym najbardziej) zawsze pozostanie kłamstwem. I  pomimo tego, że intencje miałem szczere, to nawaliłem. 
   Na moją obronę biorę naczelne hasło z "House'a", iż wszyscy kłamią. Wzorując się jednak na głównej postaci, zawsze myślałem, iż jestem szczery do bólu i nie staram się mówić komuś tego, co chce usłyszeć albo zachowywać się w sposób, w który dana osoba chce żebym się zachował. Tak myślałem tworząc tego bloga, który istnieje od listopada. Nawet nie zauważyłem jak szybko się pomylę. I tak naprawdę każdy ma coś do ukrycia, jakąś skrywaną przed innymi prywatność. Dlatego rozliczając się ze swoich kłamstw chcę przeprosić wszystkich tych, której do tej pory skrzywdziłem, bez względu na to czy kłamałem w słusznej sprawie czy nie. Bo tak to trochę jest, że każde kłamstwo ma krótkie nogi i zawsze do nas wraca niczym bumerang. Im bliższa jest nam osoba, którą w ten sposób krzywdzimy, tym boleśniej odczuwamy wyrzuty sumienia z tego powodu.
   Ludzki język jest takim cholernym organem, który najbardziej krzywdzi. Bo pomimo tego, że nie jest ważne to, co się mówi, tylko to co się robi, to pomimo tego słowa potrafią bardzo ranić. A tym dzisiejszym kłamstwem myślę, iż spowodowałem wiele przykrości bliskiej mi osobie zarówno słowem - zapewniając ją, iż zdążę na czas, chociaż nie byłem tego pewien - jak i czynem nie zjawiając się w wyznaczonym miejscu o wyznaczonej godzinie.
   Jeżeli miałbym się rozliczać się ze swoich kłamstw czy jakichś innych słabości, życzyłbym sobie, żeby w Nowym Roku mówić dosłownie i dobitnie to, co myślę, NAPRAWDĘ niczego nie ukrywać, stawać twarzą w twarz z wyzwaniami i przede wszystkim nie zawodzić i nie ranić innych osób. Wiem, że to nie jest proste, ale na pewno będę się starał.
   Mój cykl "spowiedzi" na pewno nie podobałby się mojemu tacie, bo on zawsze powtarza "Ty mnie nie przepraszaj, tylko zachowuj się tak, żebyś nie musiał przepraszać". I obok tych mądrych słów pozwolę sobie zacytować fragment piosenki, która jest zbieżna z dzisiejszym wpisem:

" Popełniaj błędy i naprawiaj je
Gdy dotkniesz dna odbijaj się
Wykorzystaj czas, drugiego już nie będziesz miał"

    Nic nie poradzę na to, iż nawet kiedy nie mogę się z Tobą spotkać, to chcę. A dla mnie zawsze chcieć znaczyło móc, ale coraz bardziej przekonuję się, że człowiek nie jest kowalem własnego losu i zależny jest od wielu innych, zewnętrznych czynników. 
    Jeszcze raz Cię przepraszam, bo wiem, że brzydzisz się tym, co zaczyna się na K. a kończy się na O.