"To nie jest kawałek żeby się podobać"

wtorek, 30 listopada 2010

    Chyba jeszcze nigdy w życiu nie spotkałem się z taką hipokryzją, jak w przypadku przyznawania miejsc w pokojach w akademikach przez Dział Spraw Bytowych Uniwersytetu Łódzkiego. Samym absurdom, jakie panują wewnątrz tej instytucji mógłbym poświęcić odrębny wpis, jednak dziś chciałbym pokazać, w jaki sposób traktowani są studenci, co chcę uczynić początkiem do rozprawy nad hierarchią ważności kwestii światopoglądowych w polskim społeczeństwie.
    Ale od początku. Jeszcze na pierwszym roku mieszkałem w jednym z Domów Studenckich ("Olimp") ze starszym ode mnie o 2 lata Tymoteuszem, który większość czasu, co było mi bardzo na rękę, spędzał u swojej dziewczyny Oli. Byli oni wtedy ze sobą nieco ponad rok. Jakież było moje zdziwienie, kiedy spotkałem ich kilka miesięcy później na ulicy, a oni pokazali mi jakiś świstek papieru z Urzędu Stanu Cywilnego, na którym widniała data ślubu oraz ich nazwiska. Okazało się jednak, że to tylko po to, aby oboje mogli zamieszkać razem w akademiku. Są jeszcze dwie możliwości zakwaterowania par mieszanych: sytuacja, gdy zamieszkują ze sobą brat i siostra lub, co jest bardziej irracjonalne, pisemna zgoda rodziców chłopaka i dziewczyny! Myślałem, że szczytem absurdu był dowcip zrobiony przeze mnie w zeszłym roku, kiedy to obwiesiłem cały wydział ogłoszeniami treści "Zebranie rodziców studentów pierwszego roku odbędzie się dnia 14 października o godzinie 17 w sali nr 4". Okazało się jednak, że instytucja podległa rektorowi świadomie traktuje studentów jak dzieci, wymagając od nich nie tylko zgody własnych rodziców, ale i rodziców partnera, z którym chcą zamieszkać. Brakuje jeszcze, żeby Dział Spraw Bytowych UŁ na bieżąco informował rodziców o tym, o której godzinie, z kim i w jakim stanie ich dzieci wracają  do swoich akademików!
   Dla konfrontacji z tym, co napisałem i dla podkreślenia absurdu tej instytucji a także dla wyjścia do motywu przewodniego tego wpisu przytoczę sytuację, której nie byłem ani świadkiem, ani też uczestnikiem, lecz którą opowiedział mi Marek, z którym mieszkam od dwóch lat, a który był moim sąsiadem na pierwszym roku. Rzecz działa się, gdy jeszcze nie dzieliliśmy ze sobą pokoju. Miał wówczas za ścianą dwóch, delikatnie mówiąc, zniewieściałych facetów, jednak szydło wyszło z worka, gdy pewnego razu Marek usłyszał dwa męskie głosy ciężko dyszące bynajmniej ze zmęczenia ćwiczeniami jogi. Wśród tych pojękiwań i stękań uszom mojego współlokatora nie dobiegały jednak odgłosy kobiece. Tak więc nie ma co tu dłużej owijać w poetycką bawełnę. Marek miał za ścianą po prostu pedałów! I nie mam zamiaru używać słowa homoseksualistów czy gejów. Bo jakim prawem Dział Spraw Bytowych Uniwersytetu Łódzkiego pozwala bez najmniejszych przeszkód pozwala mieszkać ze sobą odmieńcom a nie pozwala na to naturalnie występującym w przyrodzie parom damsko - męskim?!
   Żeby była jasność. Nie jestem homofobem i jestem za równouprawnieniem i tolerancją wobec homoseksualistów tak samo jak hetero. Ale niech to, do cholery, nie idzie w drugą stronę! Bardzo podoba mi się sformułowanie Janusza Korwina - Mikke, który mówi, że "homoś" to pieszczotliwe i pozytywne określenie homoseksualisty. Żyje on sobie ze swoim partnerem i nikomu nie wchodzi w paradę. Natomiast pedały manifestują swoją odmienność. Organizują oni różnego rodzaju wiece, manifestacje, na których obscenicznie okazują uczucia innym pedałom i głośno krzyczą, że są źle traktowani.
   I tutaj pojawia się to, nad czym chciałem się dzisiaj zatrzymać. Czy homoseksualiści naprawdę są tak bardzo napiętnowaną grupą społeczną? Czy ich życie w Polsce jest naprawdę takie ciężkie? Uczciwie odpowiadam, że nie. W znacznie gorszej sytuacji są osoby niewidome, nieme, niesłyszące czy niepełnosprawne ruchowo, ale przede wszystkim osoby niepełnosprawne umysłowo. Dlaczego ludzie, którzy nie mogą mówić nie wychodzą na ulicę i nie zaczną głośno protestować o poprawę swojej sytuacji materialnej, nie WYKRZYCZĄ tego, co im się nie podoba ani nie zwierzą się z tego, co ich boli? Dlaczego osoby poruszające się na wózkach inwalidzkich nie CHODZĄ na marsze, podczas których mogą domagać się wybudowania podjazdu na osiedlu czy windy w bloku? Odpowiedź pozostawiam Tobie, drogi czytelniku.
   Najgorsze w tym wszystkim są środki masowego przekazu, które kierując się żądzą zysku są ze swoimi kamerami tam, gdzie coś się dzieje, gdzie ścierają się środowiska gejowskie z narodowymi i zaczyna się zadyma. Nie uważam, że to źle, bowiem jest to pokazywanie tego, co faktycznie miało miejsce, jednak moim zdaniem są sprawy znacznie ważniejsze niż to, że jednego czy drugiego geja opluto w autobusie, do którego osoba na wózku bez pomocy drugiego człowieka nawet nie wsiądzie.
   I wracając jeszcze do tej mojej rzekomej homofobii, o której ktoś mógłby pomyśleć czytając ten wpis. Nie mam nic przeciwko parom, hetero czy homoseksualnym, które okazują sobie uczucia tam, gdzie nikt im nie przeszkadza i nikt ich nie widzi. Bo tak samo brzydzi mnie publiczne obściskiwanie się przez faceta i dziewczynę, jak i przez dwie kobiety czy dwóch mężczyzn. Potwornie razi mnie publiczne obnoszenie się ze swoją seksualnością, z czym - podczas marszów równości - geje i lesbijki zwyczajnie przesadzają.
   Podsumowując, chciałem zwrócić uwagę na to, że w Polsce jest znacznie więcej pokrzywdzonych przez los grup społecznych, jak chociażby niepełnosprawni, o których wspomniałem. Ważna jest jednak hierarchia wartości i społeczna odpowiedzialność mediów za to, co pokazuje się ludziom. Bo czasami oglądając wiadomości mam wrażenie, że to homoseksualiści są najbardziej poszkodowani, bo najczęściej, najwięcej i najgłośniej o tym trąbią.

niedziela, 21 listopada 2010

Dziś 21 listopada, dzień wyborów samorządowych. Wybieramy wójtów, burmistrzów, prezydentów, radnych miejskich i powiatowych a także przedstawicieli do sejmików wojewódzkich. Obserwowałem dwie bardzo podobne kampanie w dwóch jakże różnych rzeczywistościach. Jedna to moje rodzinne miasto liczące sobie niespełna 18 000 mieszkańców, druga zaś to trzecia pod względem wielkości polska aglomeracja. Jako przyszły politolog spróbuję podjąć się analizy tegorocznej kampanii oraz pokuszę się o swego rodzaju prognozę wyników.

Zacznę od Łodzi, bo tam jedynie mieszkam. Nie licząc studiów oraz znajomych, nie jestem w żadnym stopniu związany z tym miastem. Wcieliłem się w rolę niezależnego obserwatora, przeciętnego Kowalskiego, który nie interesuje się programami wyborczymi kandydatów. I gdyby któryś z kandydatów miał na mnie zrobić jakiekolwiek wrażenie, to wymienić mogę zaledwie dwóch. Są to kandydaci na prezydenta: bezpartyjny Włodzimierz Tomaszewski oraz Dariusz Joński z SLD. Wszędzie pełno ich plakatów oraz billboardów, które mnie - osobę niezaangażowaną w łódzką politykę - przekonałyby do oddania na nich swojego głosu. Joński już w kampanii przedstawia się jako nowy prezydent Łodzi i kreśli futurystyczny obraz nowoczesnej Łodzi, która dzięki niemu zmieni się nie do poznania. Tomaszewski natomiast wszędzie jest uśmiechnięty, budzi sympatię, zaufanie oraz w swoich hasłach podkreśla swoją niezależność oraz to, że najważniejsza dla niego jest Łódź i to ona tak naprawdę jest jego partią.

Bardzo zawiodłem się na kampaniach prezydenckich dwóch głównych aktorów na polskiej scenie politycznej, czyli na Platformie Obywatelskiej oraz Prawie i Sprawiedliwości. O ile zdołałem zapamiętać hasło wyborcze kandydatki tej pierwszej partii, brzmiące - kompletnie mdło i dla mnie nic nie znaczące - "walczmy o Łódź", o tyle w przypadku Witolda Waszczykowskiego z PiS nie zapamiętałem nic oprócz tego, że strasznie personalnie zaangażował się w sprawę morderstwa Marka Rosiaka w biurze poselskim jego partii.

Nie od dziś wiadomo, że w wyborach samorządowych zwyciężają mniejsze, lokalne ugrupowania, jednak nie chce mi się wierzyć żeby PO i PiS odpuściło sobie wybory prezydenckie w Łodzi. Nie znam preferencji wyborczych łodzian, jednak na mnie - niezależnym i całkowicie obiektywnym obserwatorze - największe wrażenie zrobiły kampanie Tomaszewskiego i Jońskiego i ich widziałbym w drugiej turze.

Na temat kandydatów do sejmików czy rad nie będę się wypowiadał, gdyż jest ich po prostu zbyt wielu i żadne nazwisko nie zapadło mi jakoś szczególnie w pamięci. Skupię się jednak na dwóch absolwentach mojego wydziału. Jeden z nich, nieco starszy ode mnie, kandyduje do Rady Miejskiej, drugi zaś - mój rówieśnik - do Rady Osiedla. Ich kampanie są jednak niemal identyczne. Nie licząc plakatów i ulotek wyborczych, które są absolutnym minimum i swego rodzaju standardem, wykorzystują również internetowe portale społecznościowe. Żaden z nich jednak w żaden sposób się wyróżnia. Pomimo tego, że Andrzej startuje z listy SLD do Rady Miejskiej a Waldek z PO do Rady Osiedla, to jednak są oni w swoich kampaniach niemal identyczni. Ten sam wzór: imię, nazwisko, lista, miejsce, hasło, logo partii oraz ich twarze. Nic poza tym. Zero inwencji twórczej, czyste szablony. W żaden sposób nie wyróżniają się z tłumu takich samych jak oni.
I tu pojawia się moje pytanie, jakimi studentami politologii byli skoro żadnych wniosków tak naprawdę nie wyciągnęli. I drugie, ważniejsze: czy politolog powinien być politykiem? Przykład Marka Migalskiego pokazuje, że owszem, z dostaniem się do żądanej instytucji [w tym przypadku był to Parlament Europejski] nie było większego problemu, bowiem cieszył się sympatią i szacunkiem ludzi, jednak większej kariery w partii politycznej [PiS] ze względu na swoją niezależność i własne zdanie już chyba nie zrobi.

Znacznie więcej miejsca chciałbym poświęcić wyborom w moim rodzinnym Łasku. Jeżeli chodzi o kandydatów na burmistrza mamy urzędującego Gabriela Szkudlarka oraz jego poprzednika Jacka Pałuszyńskiego. Opinie mieszkańców, z którymi żywo na ten temat rozmawiałem karzą mi przypuszczać, że spotkają się oni w drugiej turze, także dopiero wówczas postaram się przybliżyć tę sytuację.

Podobnie jak w Łodzi, tak i w Łasku moja znajomość kandydatów do sejmiku wojewódzkiego ograniczała się jedynie do kilku nazwisk.

Znacznie ciekawiej jednak sytuacja wyglądała w przypadku wyborów do Rady Powiatu i Rady Miejskiej. Tak dużej liczby kandydatów w Łasku już dawno nie pamiętam. Mało tego, wśród nich mnóstwo jest ludzi kompletnie niezwiązanych z polityką, tzw. zapchajdziury, aby tylko lista miała więcej osób i podebrała głosy konkurencji. W ten sposób na moim osiedlu było, o zgrozo, sześcioro kandydatów. I tak każdy każdemu coś uszczknął, a przecież w teorii nowoczesna demokracja ma być władzą przedstawicielską. A nasze małomiasteczkowe osiedlowe społeczeństwo zamiast postawić na jednego - swojego - kandydata zaczyna się bawić w wielką politykę. Sytuacja jest na tyle chora, że spośród tych sześciorga kandydatów troje należy do Polskiego Stronnictwa Ludowego. W ten sposób głosy zyskuje lista, a nie kandydat. I niech teraz ludowcy nie mydlą oczu wyborcom, że - jak głosi ich hasło wyborcze - człowiek jest najważniejszy.

Strzałem w dziesiątkę - moim zdaniem - jest genialnie pasująca do wyborów samorządowych myśl przewodnia Platformy - "nie róbmy polityki". I akurat w naszym łaskim przypadku sprawdziło się to całkiem nieźle, bowiem dla porównania w poprzednich wyborach o mandaty ubiegali się dwaj kandydaci z listy PO, którzy mieszkali - dosłownie - przez płot. Niektórzy mogą mi zarzucić, iż moja ocena kampanii Platformy jest wypaczona, bowiem mój tata ubiegał się o miejsce w Radzie Miejskiej właśnie z tego ugrupowania. Rzeczywistość jest taka, że bardzo wielu spośród kandydatów, w tym mój ojciec, to po prostu osoby bezpartyjne, startujące zwyczajnie z listy danej partii, a nie będące jej stałymi członkami.

Zupełnie niewidoczne - podobnie jak w Łodzi - było Prawo i Sprawiedliwość. Ciężko mi cokolwiek powiedzieć na temat tej sytuacji, gdyż nie dysponuję żadnymi narzędziami badawczymi. W każdym razie PiS w Łasku ma bardzo mocną pozycję i może dlatego niespecjalnie udzielało się w kampanii. W moim mieście zdecydowanie dominowały natomiast lokalne ugrupowania związane chociażby z urzędującym burmistrzem czy z poprzednim starostą.

Rzeczą, na którą chciałem najbardziej zwrócić uwagę - zarówno w Łodzi jak i w Łasku, ale myślę, że również w innych miastach - jest fakt, iż wielu kandydatów wydało ogromne środki na reklamę swojej osoby. Nie oszukujmy się, to co jest napisane na ulotkach czy plakatach, iż środki na kampanie pochodzą z budżetów partii politycznej możemy włożyć między bajki, zwłaszcza w przypadku kandydatów bezpartyjnych kandydujących jedynie z danej listy. I tak ogromne oblężenie, oprócz drzew i słupów ogłoszeniowych, przeżywały drukarnie i firmy reklamowe. Wybory to prawdziwe żniwa dla tego segmentu biznesu. Plakaty, bannery, billboardy, ulotki, kalendarzyki i inne gadżety z podobiznami kandydatów pochłaniały masę pieniędzy, a i tak prędzej czy później lądowały czy też wylądują w koszu. A i tak nie daje to pewności na otrzymanie mandatu.

A wystarczy naprawdę tak niewiele, np. zwykła rozmowa. Dlatego też ogromną szansę na reelekcję ma - moim zdaniem - bardzo znany lekarz, który w swoim gabinecie oprócz recepty dawał do rączki również swoją ulotkę wyborczą. I obok rozmowy na temat problemów ze zdrowiem poruszał również kwestie związane z problemami pacjentów w kwestii lokalnej polityki. Taka taktyka jest wg mnie kluczem do sukcesu w wyborach na tak niskim szczeblu. Wystarczy zwyczajne ludzkie zainteresowanie się przez kandydata postulatami wyborców. W tej sytuacji mniej naprawdę znaczy więcej. Nie trzeba wydawać nie wiadomo ile pieniędzy, a i tak skutek jest bardzo dobry. Pomyślmy, zagłosujemy na kogoś, kogo znamy z plakatu czy kogoś, kogo znamy osobiście,  kto uścisnął nam dłoń, kto sam przyszedł do nas w odwiedziny żeby zainteresować się naszymi problemami, kto jest nam relatywnie bliski. Dla mnie odpowiedź jest banalnie prosta.

To trochę tak, jak z życzeniami urodzinowymi. Bardziej cieszą nas te osobiste bądź też telefoniczne czy nawet smsowe, ale napisane od serca, niż jakieś durne wierszyki na zasadzie "kopiuj, wklej, wyślij" czy też jeszcze bardziej beznadziejne "najlepszego" na naszej-klasie. Owszem, ktoś może powiedzieć, że liczy się pamięć, ale zarówno w przypadku wyborów jak i nk bardziej liczy się jakość, a nie ilość.

Dodaję ten wpis stosunkowo późno. Mam jednak nadzieję, że większość go czytających czynnie wzięła udział w wyborach samorządowych i - co ważniejsze - wybierała świadomie i nie dała się zmanipulować anonimowym twarzom z plakatów wyborczych. Bo przecież wybory to nie tylko nasze prawo, ale nasz obywatelski obowiązek. A jeśli ktoś myśli, że jego jeden głos nic nie zmieni, to niech weźmie pod uwagę, że w ten sposób mogą pomyśleć setki a nawet tysiące innych osób, a to już jest solidna siła. I najważniejsze: jeśli ktoś nie głosuje, nie ma prawa narzekać na urzędujące władze.

wtorek, 16 listopada 2010

Łatki, stereotypy i katolicko - polityczne pitu pitu

Wkurza mnie pewna rzecz, a mianowicie przyklejanie komuś łatek. I tak np. jeśli ktoś słucha ciężkiej muzyki i ubiera się na czarno a na dodatek zakłada glany, to na pewno chodzi na rytuały i pije krew kota. Podobnie w relacjach mężczyzna - kobieta. Facet zmieniający dziewczyny jak rękawiczki jest macho, natomiast płci pięknej nie wypada pokazywać się co róż to z innym chłopakiem, bo od razu zostaje posądzana o bycie kurwą.
Dla mnie to jest zwyczajnie chore. Żyjemy w XXI w. i wydaje mi się, że nikomu nic do tego, jakiego ktoś jest wyznania, co robi w toalecie, a co i z kim we własnej sypialni. Bo uważam, że jeśli ktoś chciałby się podzielić swoim życiem prywatnym, to by go zwyczajnie nie chował za drzwiami.

Podobnie jest z sympatiami politycznymi. Mój tata np. startuje w wyborach do Rady Miejskiej z listy Platformy Obywatelskiej pomimo tego, że ma do niej taki stosunek jak do zeszłorocznego śniegu. I kiedy proszę takiego mojego kumpla Jurka o poparcie, to on mi wyjeżdża z tekstem, że mój ojciec jest zły, bo nie jest katolikiem, bo jest z PO, bo jest za refundowaniem in vitro i od razu leci standardowa wiązanka, typowa dla zwolenników dominującej na polskiej scenie politycznej partii prawicowej. I ja się pytam gdzie w tym wszystkim jest logika? Jurek zna mojego tatę od lat i gdyby nie lista wyborcza, to oddałby głos na niego bez żadnego "ale", jednak taka jedna pierdółka, jaką w tym przypadku jest  logo partii tak bardzo zmienia nasze postrzeganie innych ludzi. I dla takiego Jurka mój tata już nie jest tym JAKIM jest, lecz tym KIM jest, czyli w tym przypadku nie uczciwym i bezinteresownym człowiekiem chcącym zrobić coś dla innych, tylko "platformersem".
Abstrahując od wyborów, tak zawsze było i jest, że każdy, kto jest INNY niż my, jest gorszy i to bez względu na kolor skóry, wyznanie, poglądy polityczne, orientację seksualną czy nawet sympatie sportowe. Taka nasza szlachecka ksenofobiczna natura.

Jako że mój blog nazwałem "nic do ukrycia", dlatego też chciałem podzielić się pewną bardzo intymną i osobistą częścią mojego życia, a mianowicie wiarą. Jestem katolikiem, a ponadto od 10 lat jestem ministrantem. I w przeciwieństwie do tzw. wierzących niepraktykujących (co na marginesie uważam za kompletną niedorzeczność, bo nie można być np. trochę w ciąży) nie wstydzę się swojej wiary, a co więcej jestem z niej dumny.
Ciekaw jestem pierwszej reakcji na to, co napisałem. Bo w naszym kraju panuje stereotyp katolika - moherowego bereta, bez względu na wiek, ograniczonego człowieka z klapkami na oczach, konserwatywnego, wiernego tradycji i niedopuszczającego żadnych zmian.
Na przykładzie swoim i mojej religii chcę pokazać, że rzeczywistość wcale nie musi być taka czarno - biała, jak mogłoby się nam wydawać.

Generalnie w religii katolickiej jest taka tendencja do dzielenia się z biednymi. I mógłbym tu teraz przytaczać mnóstwo cytatów mówiące o tym, jednak ja chcę pokazać, że nie wszystko jest takie, jak nam się wydaje. Dla mnie jako katolika problemem w Polsce są zasiłki dla bezrobotnych. I nie mam nic przeciwko dzielenia się z potrzebującymi, ale dlaczego z moich podatków mają iść pieniądze do kogoś, kto nic nie robi?! Tego nie jestem w stanie zrozumieć. Skoro dzieciaki chcące sobie zarobić na wakacje czy jakieś własne drobne zachcianki potrafią poświęcić wakacje, żeby pracować chociażby w polu czy w sadzie przy zbiorze owoców, to dlaczego taki bezrobotny ma nie zakasać rękawów? Skoro studenci tyrają w McDonald's zamiast uczyć się czy aplikować na lepsze staże czy praktyki związane z ich kierunkiem studiów, to czemu taki bezrobotny miałby nie wziąć się za pracę? U nas panuje takie dziwne podejście, że za parę groszy nie opłaca się pracować. Społeczeństwo - zwłaszcza starsze - nauczone jest komunistycznego podejścia, że im się wszystko należy.
Jestem w stanie nawet postulować o zwiększenie zasiłków dla osób niepełnosprawnych, bo im naprawdę ciężko jest znaleźć pracę i nie wynika to z niechęci do zamiatania ulic czy kopania rowów, bo przecież żadna praca nie hańbi. Jako że wspomniałem o katolicyzmie, dlatego też przytoczę cytat z Biblii, który w żaden sposób nie kłóci się z tym, co napisałem

"Sami wiecie, jak należy nas naśladować, bo nie wzbudzaliśmy wśród was niepokoju ani u nikogo nie jedliśmy za darmo chleba, ale pracowaliśmy w trudzie i zmęczeniu, we dnie i w nocy, aby dla nikogo z was nie być ciężarem. Nie jakobyśmy nie mieli do tego prawa, lecz po to, aby dać wam samych siebie za przykład do naśladowania. Albowiem gdy byliśmy u was, nakazywaliśmy wam tak: Kto nie chce pracować, niech też nie je! Słyszymy bowiem, że niektórzy wśród was postępują wbrew porządkowi: wcale nie pracują, lecz zajmują się rzeczami niepotrzebnymi." (2 Tes 3, 7 - 11)

Mam nadzieję, że w pewien sposób pokazałem, że bycie katolikiem wcale nie musi oznaczać wpasowanie się do stereotypu starszej pani czy pana jodłujących przy audycji nadawanej z Torunia. Także wiara to jedno, ale obalanie stereotypów i nie poddawanie się przyklejaniu łatek to drugie dno.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Światem rządzą kobiety (za przyzwoleniem mężczyzn)

W którymś z poprzednich wpisów stwierdziłem fakt, iż w XXI wieku zauważalnym problemem jest zmniejszenie dystansu pomiędzy kobietami a mężczyznami w pełnieniu ról społecznych. Pisałem, iż kobiety są bardziej wyemancypowane, bardziej świadome, wykształcone i niezależne. Zastanawiałem się dosyć długo nad tym zjawiskiem i doszedłem do kilku - moim zdaniem - ciekawych spostrzeżeń, którymi chciałem się podzielić.

Pierwsze co przychodzi mi do głowy to to, iż mężczyźni sami świadomie doprowadzili do takiego stanu rzeczy. Pomyślmy, przecież w czasach prehistorycznych, gdzie jedynym prawem było prawo silniejszego, rola kobiet ograniczała się do typowej roli samicy w zwierzęcym stadzie - była matką dzieci. Mężczyzna natomiast przynosił do jaskini upolowane zwierzę.
Wraz z upływem wieków te różnice coraz bardziej się pogłębiały, bowiem rozwój technologiczny nakładał na obie płcie dodatkowe zadania. I tak mężczyźni stawali się kapłanami w politeistycznych wierzeniach starożytnych lub też sprawowali władzę w mniej lub bardziej zorganizowanych społecznościach czy plemionach, jak również pełnili służbę wojskową. Na barkach kobiet natomiast spoczywał nadal obowiązek wykonywania prac domowych i zajmowania się dziećmi. Niby niewiele, ale przecież historia do czasów nowożytnych mówi wyłącznie o mężczyznach: o królach, bogach, zwycięzcach itp.
Z wykształcenia nie jestem historykiem, jednak wg mnie kobiety zostały dostrzeżone po prostu z konieczności. Podczas I wojny światowej zginęło bardzo wielu żołnierzy, podobnie było w latach 1939 - 1945. Dlatego też płeć piękna musiała zastąpić walczących na polu walki mężczyzn w zakładach pracy, fabrykach, kopalniach, kamieniołomach. Kobiety z powodzeniem wykonywały te wszystkie czynności zarezerwowane dotąd przez mężczyzn.
Jako że żadnym z państw, które brało udział w II wojnie światowej nie rządziła - co było wówczas nie do pomyślenia - kobieta, tak okazuje się, iż mężczyźni sami byli sobie winni początkom równouprawnienia. Z biegiem lat panie otrzymały również prawa wyborcze (najpierw czynne a później bierne) i zaczęły aktywnie uczestniczyć w życiu politycznym. A wcześniej mogły jedynie czynnie uczestniczyć w procesie "sprzedaży" [czytaj: bycia sprzedaną] jakiemuś królowi w celu polepszenia stosunków między państwami. Czas pokazał, iż niejednokrotnie kobiety radzą sobie nawet lepiej od mężczyzn w zarządzaniu państwem (patrz: Margaret Thatcher)

Tyle historia. Warto jednak spojrzeć na pewne inspirowanie się naturą przez ludzi. Doskonałym przykładem są pawie. Samce są zagrożone ze strony innych drapieżników ze względu na swoje olbrzymie, dorodne pióra, jednak są na nie skazane, bowiem samice wybierają tylko tych z największymi i najpiękniejszymi ogonami. Podobnie jest z przedstawicielami gatunku homo sapiens. Pomimo, że pewne rzeczy - przeważnie w ubiorze, ale również w zachowaniu - uznajemy za niemęskie, to i tak dobrowolnie im hołdujemy ze względu na to, iż są one pożądane wśród kobiet. Moim zdaniem to tłumaczy zejście dobrze pojętej elegancji do poziomu odblaskowej metroseksualności.

Ciekaw jestem, które czasy były lepsze: te, w których chłop brał babę za włosy do jaskini i tam robił z nią co chciał czy obecna rzeczywistość, w której to mężczyźni, choć są płcią fizycznie silniejszą, są zależni od kobiet i muszą sobie zasłużyć na ich przychylność. Nie wiem, trudno mi się wypowiedzieć, gdyż żyję tu i teraz - nie mogę się cofnąć w czasie, a jedyne co mogę, to dostosować się do otaczającej mnie rzeczywistości.

I żeby nie być gołosłownym podam faktyczny przykład z życia wzięty. A jako że mój blog nazwałem "nic do ukrycia" będzie on dotyczył bezpośrednio mnie.
Przez bardzo długi okres czasu, a paradoksalnie bardzo rzadko (maksymalnie raz w tygodniu) spotykałem się z pewną dziewczyną. Problem polegał na tym, że jesteśmy do siebie bardzo podobni, mamy podobne charaktery, zwłaszcza w kwestii dominacji i stawiania na swoim. I tutaj pojawia się to, o czym mówiłem wyżej, tylko w kwestii zachowania. O ile to przeważnie ja decyduję o tym co robię, o tyle w naszym przypadku musiałem ustąpić, zmienić się w pewnym stopniu. Inna rzecz, że jeszcze nigdy z żadną dziewczyną nie przeszedłem (dosłownie) tyle, co z nią, chociaż spacerów nie znoszę. I tu pojawia się pytanie "czy warto się zmieniać dla kogoś?" Większość osób, które znam uważa, że nie, bowiem dana osoba powinna nas zaakceptować takimi, jakimi jesteśmy. A ja mówię gówno prawda! Nie żyjemy przecież sami na tym świecie, żeby się wszyscy musieli do nas dostosowywać. Uważam, że owszem, należy być sobą, ale warto również zmieniać swoje zachowanie, jeżeli będzie to zmiana na lepsze.

Dzięki znajomości z tą dziewczyną nauczyłem się bardzo wiele o sobie samym. Zrozumiałem również wiele cech swojego charakteru, które pojmowałem w błędny sposób. Prosty przykład: uświadomiłem sobie, że byłem zarozumiały (cecha negatywna) a nie, jak mi się dotąd wydawało, pewny siebie (cecha pozytywna). Takich przykładów można mnożyć w nieskończoność. Ważny jest jednak pewien wniosek. Światem naprawdę rządzą kobiety, mną na pewno.

I mój przykład jest dowodem na to, iż faceci sami chcą się podporządkowywać w pewien sposób kobietom. Nie uważam jednak żeby to było coś złego. Przecież każdy "chłopiec" potrzebuje w swoim życiu kobiety, która się nim zaopiekuje. Na początku tę funkcję pełni mamusia, a później żona.

Dobrze jest jednak jeśli to wszystko jest oparte na zdrowo pojętym partnerstwie. O tej dziewczynie będę jeszcze pewnie pisał nie raz, bowiem była ona naprawdę bardzo ważna dla mnie i nieprzypadkowo piszę o tej znajomości w czasie przeszłym. Korzystając z mojej definicji miłości, to naprawdę ją kochałem, bo ona była dla mnie ważniejsza niż ja sam dla siebie i rzeczywiście potrafiłem dla niej bardzo wiele poświęcić oraz zmienić się dla niej, dzięki niej, jednak w życiu jak w tangu - potrzeba dwojga. W tej kwestii - pomimo że byliśmy do siebie podobni - niestety się nie zgadzaliśmy i - jak śpiewa Andrzej Krzywy - "dziś już nie ma NAS".

piątek, 12 listopada 2010

O przyjaźni, miłości i zaufaniu w biblijno - matematycznym sosie

Dziś chciałem przedstawić mój punkt widzenia na kwestię trzech bardzo ważnych w naszym życiu emocji, które w dużym stopniu łączą się ze sobą. Chodzi mi o przyjaźń, miłość i zaufanie. A zacznę od tego ostatniego.

Mówi się, że zaufanie jest podstawą związku dwojga ludzi, jego gwarantem, swego rodzaju fundamentem, czymś stałym, pewnym i nierozerwalnym.
Dla mnie natomiast zaufanie bardziej wiąże się z ryzykiem, niepewnością, ale za to z bardzo silną wiarą. Dla dalszych rozważań zacytuję jeden z moich ulubionych biblijnych fragmentów, który może okazać się bardzo pomocny do zrozumienia tego, co chcę przekazać:

"Wiara jest poręką tych dóbr, których się spodziewamy, dowodem tych rzeczywistości, których nie widzimy." (Hbr 11, 1)

Myślę, że bardzo podobnie jest w związkach. Nie mamy stuprocentowej pewności, że partner czy partnerka nas nie zdradza, nie okłamuje, nie ma przed nami tajemnic, ale bardzo mocno wierzymy w to, co chcemy żeby było.

W matematyce mówi się, że każdy kwadrat jest prostokątem, ale nie każdy prostokąt jest kwadratem. Podobnie w uczuciach: każda PRAWDZIWA miłość jest przyjaźnią, ale nie każda przyjaźń jest miłością.
Ilu ludzi, tyle definicji miłości, jednak dla mnie najprościej i najbardziej rzeczowo rzecz ujmując miłość to takie uczucie, kiedy dobro drugiej osoby jest dla mnie ważniejsze od mojego własnego dobra.
A przyjaźń? To dokładnie to samo, co miłość, tylko bez tego ładunku emocjonalnego, chociażby pożądania.

Wyobraźmy sobie teraz miłość bez przyjaźni. Mówię rzecz jasna o PRAWDZIWEJ miłości, a nie o zauroczeniu czy zakochaniu. Paradoksalnie uważam, iż można o niej mówić dopiero z perspektywy czasu, a nie wtedy, kiedy (wydaje nam się, że) ona trwa. Jestem zdania, że kiedy dwoje ludzi po zerwaniu ze sobą obrzuca się błotem i nie mogą nawet na siebie patrzeć to nie tylko znaczy, że ładunek emocjonalny jest w nich nadal bardzo silny, ale również - jak "śpiewa" Karramba - to nie była miłość jak "Przeminęło z wiatrem". Oczywiście, prezentuję tylko mój subiektywny punkt widzenia. Żeby nie być gołosłownym przytoczę przykład mojego związku z Kariną, cud dziewczyna - mogłoby się wydawać - wysoka blondynka, wysportowana, młoda, spontaniczna, wiecznie uśmiechnięta i bardzo emocjonalna, romantyczna. Jednak już pierwsze wątpliwości co do tego uczucia zaczęły się pojawiać, kiedy jeszcze nie byliśmy ze sobą, tylko zwyczajnie się spotykaliśmy. Powiedziała, że nie może ze mną być, bo nie czuje do mnie nic więcej poza sympatią i przyjaźnią. Sytuacja zmieniła się jakiś czas później, kiedy się spotkaliśmy i stwierdziła, że chciałaby jednak spróbować, że przemyślała sobie tę sprawę i doszła do wniosku, że mogłaby stracić coś ważnego. I "byliśmy" ze sobą względnie szczęśliwi, o ile to możliwe w sytuacji, gdy mieszka się 200 km od siebie. Grunt, że wykorzystywaliśmy w stu procentach każdą chwilę spędzoną razem. Karina zerwała ze mną, bo powiedziała, że była we mnie zakochana, zauroczona, ale nie potrafiła mnie tak naprawdę głęboko pokochać, jednak powiedziała też jedną bardzo ważną rzecz - że nadal będziemy przecież przyjaciółmi, że tyle mieliśmy wspólnych tematów, że ta odległość między nami powodowała, iż godzinami wisieliśmy na telefonie czy siedzieliśmy na gg, także mieliśmy o czym ze sobą rozmawiać. Rzeczywistość okazała się znacznie bardziej brutalna, bo nie jesteśmy już ze sobą przeszło 1,5 roku a rozmawialiśmy ze sobą może ze trzy razy.

Mam nadzieję, że przykład mojego związku z Kariną pozwoli zrozumieć mój punkt widzenia na temat tego, że w sytuacji zauroczeń czy zakochań nie ma przyjaźni. Ta występuje moim zdaniem w dwóch przypadkach: albo w prawdziwej miłości, gdzie po zerwaniu nadal potrafimy ze sobą rozmawiać albo w kwestii kompletnie niezwiązanej z porywami serca, np. przyjaźń dwóch kobiet czy dwóch mężczyzn. Nie wierzę bowiem w przyjaźń pomiędzy kobietą i mężczyzną. Jedynym wyjątkiem może być przyjaźń już po zakończeniu związku albo w sytuacji, gdy jedno drugiemu się nie podoba.

Na zakończenie chciałem poruszyć jeszcze jedną sprawę. O ile związek z Kariną nie zakończył się happy endem, o tyle wnikliwy czytelnik zauważy cechę, którą bardzo sobie cenię w ludziach, a mianowicie szczerość. Nie ma nic gorszego niż dziewczyna bądź facet okłamujący drugą osobę, rzekomo dla jej dobra. Podobnie rzecz ma się z ludźmi zwyczajnie bojącymi się wejść w związek, bojącymi się zaufać, bojącymi się zranienia bądź też bojącymi się własnych uczuć czy też zaangażowania drugiej strony. Takie osoby nie potrafią powiedzieć wprost, że "z tego pieca nie będzie chleba" i mamy do czynienia z sytuacją, w której nigdy więcej w życiu nie chciałbym się znaleźć. Nie ma nic gorszego niż powiedzieć dziewczynie to, co się do niej czuje i w odpowiedzi "usłyszeć"... milczenie.

Dlatego o ile na początku moich rozważań pisałem, iż zaufanie wiąże się bardziej z naiwną wiarą (dla naukowców nic co nie jest namacalne jest naiwne) niż z solidnym fundamentem, o tyle jestem zdania, że tym, na czym należy budować związek jest szczerość, nawet taka do bólu.

A jeżeli dla kogoś moja definicja miłości okazała się niewystarczająca, to znów posłużę się fragmentem z Biblii:

"Miłość cierpliwa jest,
łaskawa jest.
Miłość nie zazdrości,
nie szuka poklasku,
nie unosi się pychą;
nie dopuszcza się bezwstydu,
nie szuka swego,
nie unosi się gniewem,
nie pamięta złego;
nie cieszy się z niesprawiedliwości,
lecz współweseli się z prawdą.
Wszystko znosi,
wszystkiemu wierzy,
we wszystkim pokłada nadzieję,
wszystko przetrzyma.
Miłość nigdy nie ustaje"

(1 Kor 13, 4 - 8)

środa, 10 listopada 2010

Klubowicze

Mieszkam w Łodzi dopiero czwarty rok, jednak tym, na co zwróciłem uwagę i czemu chciałbym poświęcić ten wpis są kluby muzyczne, których nie ma w Łasku i panujący w nich porządek nie jest dla mnie tak oczywisty, jak dla stałych bywalców. Być może jednak moje spostrzeżenia okażą się zbieżne z poglądami osób mieszkających w dużym mieście.

Atmosferę w klubie tworzą dwie rzeczy: muzyka oraz ludzie. Obie są niezmiernie ważne i nie mogą istnieć bez siebie, bo wyobraźmy sobie doskonałą muzykę dobiegającą z głośników na pustej sali albo rozbawiony tłum torturowany wyrobami muzycznopodobnymi.
Jako że na temat gustów się nie dyskutuje, skupię się wyłącznie na klubowiczach. Oczywiście moje zdanie może być rozbieżne z poglądami innych, ale - jak to bywa - punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia. Na podstawie moich czteroletnich obserwacji łódzkich klubów wyróżniam kilka grup.

Pierwszą z nich są podrywacze. O ile cel mają jeden - wyjść z imprezy z osobą, która pozwoli im dać upust żądzy, o tyle jest ona bardzo zróżnicowana. Należą do niej zarówno bogaci panowie ubrani w drogie garnitury, eleganckie koszule i sączący drinki za cenę, za którą przeciętny student jest w stanie przetrwać 2 dni, jak również lokalni przystojniacy - odpicowani, odważni i bardzo bezpośredni. Cechą wspólną jednych i drugich jest to, że przykuwają uwagę nie tyle swoim zachowaniem, co wyglądem. Hołdują zasadzie, że jeśli chcesz zostać zauważonym, to musisz mieć na sobie coś, co Cię wyróżnia spośród tłumu. I dlatego mamy do czynienia z niewolnikami mody, paradującymi niczym wierne kopie pewnego znanego stylisty (czytaj: Tomasz PaJacyków) w różowych koszulkach, koszmarnych kaszkietach, spodniach włożonych do butów, a wszystko to przewiązują sobie jakimiś dziwnymi chustami. I Ci nieszczęśnicy są zachwyceni tym, że przyciągają spojrzenia. Szkoda tylko, że niesłusznie doszukują się w nich podziwu zamiast pogardy. Nie żebym się czepiał wyglądu, bo żyjemy w wolnym kraju i każdy ma prawo nosić to, na co ma ochotę. Ciekaw jestem jednak, ilu z tych facetów naprawdę dobrze czuje się w tych ciuchach i nosi to, na co ma ochotę, a nie to, co jest podyktowane kolorowymi ilustracjami w magazynie o modzie.
Tyle tytułem wyglądu. Jeżeli chodzi o sposób zachowania podrywaczy, to żeby nie być gołosłownym, przytoczę autentyczny przykład moich dwóch kolegów. Zawsze na imprezy chodzą razem, gdyż niczym w Top Gunie - każdy strzelec musi mieć swojego skrzydłowego. Sposób podrywu Andrzeja jest bardzo prosty: podchodzi do dziewczyny i mówi coś w rodzaju "Za pół godziny wychodzę z klubu, idziesz ze mną do akademika? Gwarantuję, że będzie to najlepsza noc w Twoim życiu". Tyleż bezczelne co proste. W zdecydowanej większości spotyka się z odmową, ale zdarzają się również dziewczyny, które przystają na jego propozycje. Dla Andrzeja nie liczy się konkretna dziewczyna, tylko konkretna czynność.
Jego "skrzydłowy", Szymon ma przeważnie za zadanie pozbycie się przeszkód. Oznacza to tyle, że jeżeli w klubie bawią się dwie dziewczyny, to Szymek odciąga tę, która tańczy obok "wybranki" Andrzeja. Jeżeli chodzi o sposób działania to panowie są jak ogień i woda, bowiem Szymek jest człowiekiem, który wybiera sobie jedną jedyną dziewczynę i nie spocznie dopóki jej nie poderwie, toteż obserwuje przez długi czas swoją "ofiarę", poznaje sposoby jej zachowania, aż wreszcie zastawia sidła i rybka połyka haczyk. Metoda jest zdecydowanie bardziej czasochłonna, ale satysfakcja jaką daje jest - podobno - niezapomniana.

Drugą grupą, o której chciałem wspomnieć są ludzie ubrani przeważnie w luźne, sportowe ubrania, które nie krępują ruchów. Z twarzy są podobni do kryminalistów, a do klubów przychodzą szukać zaczepki, a to czy dostaną po gębie czy to oni będą tymi, którzy biją to już im wszystko jedno, grunt aby rozładować emocje i skumulowaną energię. Moi znajomi, których nazywam odlotowym duetem (również razem chodzą na imprezy) - Kuba i Wacław wyznają prostą zasadę "Dzisiaj ty kopiesz, jutro ty jesteś kopany" i tak szczerzą się na tyle szeroko, że nie wiem, co bardziej przykuwa moją uwagę - ich błyszczące jak kolano głowy czy powybijane "jedynki".

Kolejną grupą klubowiczów, którą zaobserwowałem chodząc na imprezy, są tzw. nieśmiertelni. To ludzie, którzy przyjmują niesłychanie duże ilości alkoholu (dla przeciętnego człowieka wręcz śmiertelne - stąd nazwa). Na swojej drodze pokonują wiele przeszkód: ochroniarzy i wścibskich szatniarzy, bo przecież wyjęcie dokumentów czy pilnowanie numerka do szatni to w tym stanie zadania wymagające naprawdę nadludzkich zdolności. Na deser, kiedy już znajdą się na parkiecie, muszą zmagać się z niewdzięcznymi dziewczynami, które - nie widzieć czemu - nie chcą być dla nich (dosłownie) oparciem i nie tolerują ich (jeszcze bardziej dosłownie) naturalnego zapachu.

Moją ulubioną grupą klubowiczów są "ochraniacze" (w przypadku facetów) czy przyzwoitki (jeżeli chodzi o panie), bowiem dostarczają mi kupę dobrej zabawy. W założeniu mają dbać o bezpieczeństwo swoich świetnie bawiących się znajomych, jednak w praktyce chyba aż za bardzo biorą sobie do serca rady Marcina Gortata ("Tylko słabi gracze biorą dopalacze") i stają się "zamulaczami". Kiedy podchodzisz do znajomej takiego ochraniacza i zaczynacie ze sobą tańczysz, rozpoczyna się dialog, który w większości sytuacji wygląda tak samo:

- Zostaw moją koleżankę.
- Twoja koleżanka świetnie się ze mną bawi. Ty nie tańczysz, więc spierdalaj.
- (milczenie...po chwili - już do koleżanki) idziemy stąd.

Oczywiście do "ochraniaczy" nie zaliczam partnerów.

O ile dwie ostatnie grupy przedstawiłem nieco z humorem, o tyle ostatnia, o której chcę wspomnieć nie daje mi powodów do śmiechu. Są to dziewczyny ubrane bardzo skąpo i nie mniej wyzywająco. Nierzadko są pod wpływem średnio legalnych w naszym kraju środków odurzających. Prowokują - świadomie bądź też nie - swoim zachowaniem, wyglądem i/lub tańcem, co jest powodem często nieprzyjemnych konsekwencji.
I tutaj pojawiają się dwa podziały wewnątrz tej grupy. Pierwszy prezentuje moja koleżanka Kinga, która robi to kompletnie nieświadomie i ma olbrzymie pretensje do facetów, że postrzegają ją tylko i wyłącznie jako obiekt seksualny. Drugi natomiast jest niejako szablonem mojej koleżanki Agnieszki, zwolenniczki solarium, nienaturalnego koloru włosów i różowych bluzeczek, która świadomie prowokuje facetów, ponieważ czuje się jak ryba w wodzie, kiedy jest w centrum zainteresowania płci brzydkiej.

Oczywiście podane przeze mnie przykłady są bardzo przejaskrawione, ale celowo wybrałem perełki, żeby podzielić się moim punktem widzenia. Naturalnie, że zdecydowana większość osób, które przychodzą do klubu chce się po prostu dobrze bawić i potańczyć przy dobrej muzyce. Pytanie tylko, czy znamy kogoś, kto zachowuje się tak, jak podani przeze mnie klubowicze. A może sami czasami popadamy w skrajności i jesteśmy takimi nieśmiertelnymi albo ochraniaczami?

wtorek, 9 listopada 2010

O facetach słów kilka

Wśród kobiet panuje przekonanie, że facet to świnia, że wszyscy mężczyźni są tacy sami, że mają tylko jedno na myśli itd. Paradoksalnie mówią to te, które są same, bo przecież która dziewczyna przyzna otwarcie, że z jej chłopakiem jest coś nie tak? A jeżeli znajdzie się taka, to czemu w takim razie nadal z nim jest?

Sam nie mogę być w tej kwestii jakoś specjalnie obiektywny, ale starając się zrozumieć kobiecy punkt widzenia, pragnę poruszyć dwie sprawy związane z relacjami pomiędzy paniami a panami będącymi w związku.

Reprezentantki płci pięknej w zdecydowanej większości uważają, iż facetom, których dopiero co poznają zależy bardziej na seksie niż na lepszym poznaniu ich charakteru (a nie ciała). Oczywiście generalizuję, ale nawet jeśli tak jest, to czy jest w tym coś złego?

Weźmy pod uwagę naturę. Przeważająca większość samców w swoim życiu jedynie zapładnia i to nie jedną, ale jak największą liczbę samic. Tylko człowiek jest tyle rozwiniętym, co upośledzonym ssakiem. Dlaczego? Bo sam sobie narzuca pewne ograniczenia i robi coś wbrew swojej naturze. Już sama instytucja małżeństwa (tzw. konkubinat z certyfikatem) jest wbrew naturze, bowiem większości gatunków nie jest stworzona do monogamii.

Druga - znacznie bardziej niepokojąca mnie - rzecz, że w związku sformalizowanym czy też takim "na kocią łapę" dochodzi do zaburzenia naturalnych ról społecznych. Mężczyzna przestaje pełnić swoją patriarchalną funkcję i zamiast zapewnić byt swojej rodzinie, ima się różnych zajęć, pomagając kobiecie czy wręcz - w niektórych przypadkach - ją wyręczając. Nie chcę wartościować, czy to dobrze czy źle, lecz pragnę zwrócić uwagę na fakt, że mężczyźni stają się coraz bardziej zniewieściali.

Kobiety natomiast stają się coraz bardziej męskie, świadome, wykształcone, wyemancypowane. Coraz częściej mamy do czynienia ze zjawiskiem singli i singielek. Panie nie są już tak uzależnione od życiu facetów, jak jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Obecnie są samodzielne i to nie tylko pod względem finansowym. Badania pokazują, że płeć piękna jest zdecydowanie bardziej odporna na ból od mężczyzn czy chociażby mniej podatna na różnego rodzaju nałogi.

A co do panów, również nie chcę tego wartościować, ale jeszcze kilkanaście lat temu nie do pomyślenia było, żeby facet chodził do kosmetyczki, na solarium, wstrzykiwał sobie botoks, żeby wyglądać młodziej i bardziej atrakcyjnie. Poza kwestiami związanymi z wyglądem, dziś pranie, sprzątanie, gotowanie, odbieranie dzieci ze szkoły czy przedszkola przestały być kobiecą domeną, a nierzadko mężczyznom wychodzi to równie dobrze, jeśli nie lepiej.

Pytanie tylko, czy naprawdę tego chcemy. Czy podoba nam się to, że różnice między płciami tak bardzo się zacierają? Czy naszą przyszłość będą tworzyć niezależne "kobiety z jajami" i 40 - latkowie wyglądający jak nastolatkowie (patrz: Krzysztof Ibisz)?
Za odpowiedź niech posłużą słowa wypowiedziane w filmie "Testosteron" przez...kobietę:

"Mężczyzna nie jest od orgazmów, tylko żeby pieniądze do domu przynosił"

niedziela, 7 listopada 2010

Dwa pytania

Do dodania tego wpisu natchnął mnie wyrób muzycznopodobny (bo nie można tego nazwać muzyką) pt. "Rozmowa", której fragment miała w opisie na gadu gadu osoba bardzo bliska mojemu sercu (swoją drogą to bardzo ciekawy sposób na wyrażanie tego, co chce się powiedzieć, ale to temat na inny wpis). Pozwolę sobie zacytować jej fragment:

"Dzisiaj znów przychodzę, chociaż wiem, że masz mnie dosyć
Grzechów było wiele, dobrze wiem - nie jestem święty
Jestem jedynie człowiekiem, cały czas popełniam błędy
Wielu odpuściło i dało sobie spokój
Ja proszę o drugą szansę, bądź na każdym kroku"


Pojawia się pytanie, ile razy można dawać komuś kolejną szansę. Spotkałem się z dwiema postawami. Jedna z nich, której zupełnie nie akceptuję, mówi, że jeżeli naprawdę szczęście drugiej osoby jest dla nas takie ważne, to pozwolimy jej być szczęśliwym z kimś innym, lepszym od nas.
Zdecydowanie bardziej przemawia do mnie podejście, że jeśli już coś między dwojgiem ludzi się popsuło i facet pozwolił odejść dziewczynie, to jak najszybciej musi ponownie ją "złapać", o ile naprawdę mu na niej zależy. Jako, że jestem melomanem, to takim motywatorem w tej drugiej sytuacji jest piosenka Phila Collinsa "Can't stop loving you".

Kiedyś byłem zdania, że nie wchodzi się drugi raz do tej samej rzeki. Bardzo wiele się zmieniło kilka tygodni temu. Przestałem się spotykać (nie mogę powiedzieć zerwałem, bo nie byliśmy razem) z dziewczyną, która zainspirowała mnie zacytowanym wyżej utworem, ale przemyślałem swoje pewne zachowania, przez które wyszło tak a nie inaczej i potrafiłem przyznać się do błędu. 
Wydaje mi się, że po tym wszystkim nie wchodzę drugi raz do tej samej rzeki, bo jestem mądrzejszy o pewne doświadczenia.

Kolejną piosenką, która może być swego rodzaju wytyczną jest kolejny utwór Phila Collinsa "You can't hurry love". I podobnie jak zadałem retoryczne pytanie, ile można dawać tych "drugich" szans, tak samo mógłbym zapytać, jak długo można czekać. 
Otóż odpowiedź jest - o dziwo - bardzo prosta. Drugą, trzecią i każdą kolejną szansę należy i warto dawać, ale tylko i wyłącznie wówczas, gdy OBOJE chcecie zmienić coś na lepsze. Tak samo jest z czekaniem. Jeżeli gra jest warta świeczki, to można się za dziewczyną uganiać do przysłowiowej "usranej śmierci", ale jedynie w sytuacji, kiedy ona też wykazuje jakąś inicjatywę.

I tak na zakończenie - nie ma co się sugerować tak bardzo tymi utworami, które wymieniłem w tym wpisie, bo przecież Budka Suflera śpiewa "ile prawdy jest w piosence, gdy się śpiewać chce".

sobota, 6 listopada 2010

Nie ma nic gorszego niż jedynaczki, serio. Jeżeli nieświadomie obraziłem właśnie jakąś, to od razu usprawiedliwiam się, że nie chodzi o brak rodzeństwa, tylko o pewien sposób zachowania, więc jeśli te, które poczuły się obrażone, niech odetchną z ulgą, a te, które mimo wszystko nadal będą na mnie wściekłe, może przemyślą swoje zachowanie i dostrzegą w nim błąd.

W jedynaczkach najbardziej wkurza mnie to, że mają "jaśniepańską" dupę, co oznacza tyle tylko, że mają zbyt wybujałe poczucie własnej wartości. I tak jak przez całe życie wszyscy - począwszy od rodziców, dziadków oraz wujków - biegali wokół nich, tak uważają one, że tak samo będzie z facetami. Żeby nie popadać w hipokryzję od razu podaję przykład dziewczyny, z którą się spotykałem przez dłuższy czas. Miała na imię Anna i chyba traktowała wszystkich facetów tak jak mnie i jakież było jej zdziwienie, kiedy zrywając z nią powiedziałem, że na smyczy to może sobie prowadzić psa a nie mnie.

Inną rzeczą, której nie mogę zrozumieć w jedynaczkach jest dążenie do celu po trupach a także wybujały egoizm (w sumie można go podpiąć pod "jaśniepańską" dupę) i nieliczenie się z innymi. Doskonale o Annie śpiewa Beata Kozidrak w piosence "O Tobie", której słowa pozwoliłem sobie zacytować.

Może wszystko już wiesz
Może wszystko już masz
Jesteś pewny [w tym przypadku powinno być "pewna"], że to szczęście
Nie masz czasu na sen
Nie masz czasu na seks
Wciąż od życia chcąc więcej
Zachłanna jest ta gwiazda,
Dla której gubisz radość chwil
Liczy się wciąż niepewność,
Którą przynoszą dni


Ktoś mógłby teraz powiedzieć, że ten wpis to lament faceta, któremu nie wyszło z dziewczyną. Nie, to nie tak. Ja jestem człowiekiem, który przyjmuje wszystko na klatę i raczej staram się nie rozpamiętywać, bo to nie ma zwyczajnie sensu. Bardziej interesuje mnie sposób myślenia takich osób. Co innego, gdy oboje jesteśmy ze sobą szczerzy i mówimy sobie, że nic z tego nie będzie, ale zupełnie inaczej sytuacja wygląda, kiedy taka Anna patrzy Ci w oczy i mówi, że jesteś ważny dla niej, a w rzeczywistości jesteś na miejscu piątym bądź dziesiątym, bo przed Tobą jest jeszcze tysiąc innych spraw.
Jeszcze raz wyraźnie nadmienię, że nie chodzi mi o publiczne wskazywanie winnych, tylko o zrozumienie toku myślenia. Nie mam nic przeciwko przeambitnym osobom, bo przecież nie ma nic złego w tym, że "wciąż od życia chcemy więcej". W ten sposób kształtujemy swój charakter i osiągamy wyznaczone sobie cele, ale nie ma nic gorszego niż udowadnianie komuś czegokolwiek, bo wtedy właśnie "gubi się radość chwil" i można "przy okazji" kogoś zranić. No chyba, że dla Anny prawdziwym szczęściem jest zaspokajanie WŁASNYCH potrzeb i ambicji - tego nie wiem, bo już ze sobą nie rozmawiamy.
Ja natomiast jestem zdania, że im więcej posiadamy, tym więcej mamy zmartwień. Prosty przykład: jeździmy sobie autobusami, kupujemy sobie bilet i nie ma problemu. Natomiast w sytuacji, w której chcemy być bardziej wygodni, kupujemy sobie samochód i jedziemy po pierwsze szybciej, po drugie wygodniej a po trzecie tam, gdzie sami chcemy a nie wg rozkładu. Wszystko fajnie, tylko że za wygodę trzeba płacić. I tak jak kupno i skasowanie biletu to wszystko co nas obchodzi, tak tankowanie, robienie przeglądów, ubezpieczanie i regularne naprawienie (jeszcze nie było takiego samochodu, w którym części by się nie zużywały) kosztuje znacznie więcej nie tylko pieniędzy, ale i nerwów.
I takim motoryzacyjnym akcentem kończę ten wpis mając nadzieję, że Anna go przeczyta i zastanowi się, czy postawa mieć jest rzeczywiście ważniejsza od postawy być, zwłaszcza w stosunku do drugiego człowieka. I - żeby nie było - nie chodzi tu o mnie, bo ten rozdział już w swoim życiu zamknąłem.

piątek, 5 listopada 2010

Uczucia są jak...

Nie będę się specjalnie rozpisywał o tym, KIM jestem, bo to chyba nie o to chodzi w pisaniu bloga, lecz aby przekonać się, JAKĄ osobą jest autor (to o mnie). A im więcej napiszę, tym lepiej będzie można mnie poznać.

Dlaczego w ogóle zdecydowałem się na pisanie bloga? Wydaje mi się, że mam coś ciekawego do przekazania innym. Poza tym chcę podzielić się z ludźmi swoimi poglądami oraz stworzyć miejsce do dyskusji, także wszelkie komentarze do moich wpisów - zwłaszcza te, które będą kłóciły się z moim zdaniem - są mile widziane. To tyle tytułem wstępu.

Dziś chciałem poruszyć bardzo drażliwy i dyskusyjny temat, jakim są uczucia. Czasami mam wrażenie, że relacje między kobietą a mężczyzną przypominają swego rodzaju targowisko, gdzie rządzi reguła handlu wymiennego - ty mi dasz coś, a ja Ci się odwdzięczę. Ostatnio doszedłem do wniosku, że w uczuciach nie ma miejsca na czysty altruizm. No bo pomyślmy: skoro dajemy komuś coś z siebie (płeć nie ma tu absolutnie żadnego znaczenia), to z góry oczekujemy, że druga osoba odwzajemni nasze uczucia i wszyscy będziemy żyli długo i szczęśliwie. W przeciwnym wypadku padają jakże znane słowa "zostańmy przyjaciółmi", które od razu burzą cały obraz, które jedna z osób wykreowała sobie na temat drugiej. Ale przecież w założeniu to nie powinno mieć żadnego znaczenia, gdyż poświęcamy komuś swój czas i nie oczekujemy niczego w zamian. Także wg mnie uczucia same w sobie nie są altruistyczne. Mogę podawać tylko swój punkt widzenia, gdyż nie mam prawa odpowiadać za innych ludzi. W każdym razie ja mam tak, że gdy poznaję jakąś dziewczynę, podoba mi się, dobrze nam się rozmawia i wydaje mi się, że mógłbym z nią być, to od razu już uruchamia mi się czysty egoizm, gdyż robię to dla siebie - dla zaspokojenia choćby własnej potrzeby bliskości. No bo przecież nie ma nic złego w tym, że chce się kochać i być kochanym.

Z drugiej strony uczucia są jak prezenty. Początkowo widzę ładnie zapakowaną paczkę, czyli atrakcyjną dziewczynę. Później, gdy odpakowuję zawiniątko, przekonuję się, jaka ona jest w środku. I dopiero wtedy okazuje się, czy to ładne - z zewnątrz - pudełeczko jest równie atrakcyjne w środku. Od razu powiem, że absolutnie nie wyznaję takiej zasady i nie wierzę w to, że wygląd się nie liczy czy nie ma żadnego znaczenia. Otóż ma, i to ogromne. Bo przecież żaden facet, a przynajmniej ja, nie zechce porozmawiać i poznać bliżej dziewczyny, która mu się nie spodobała, nie przykuła jego wzroku, nie zrobiła na nim takiego wrażenia, że chciał się przekonać, czy te lśniące buty są rzeczywiście takie wygodne.

Na koniec naszła mnie taka refleksja, że uczucia są trochę jak ogrodnictwo, na którym się kompletnie nie znam. O uczucia trzeba dbać, pielęgnować je i podlewać, jak kwiatki. Jeżeli się zaniedba tej czynności, to nam one uschną i nic dobrego z tego nie wyjdzie. Jeżeli natomiast przedobrzy się w drugą stronę, to nam te kwiatki zgniją i również finał będzie dramatyczny (sprawdzają się powiedzenia, że nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu oraz że dobrymi chęciami jest wybrukowana droga do piekła). Paradoksalnie, aby nam zakwitł piękny ogród potrzeba nie tylko odpowiedniej troski ogrodnika, ale i pewnej współpracy ze strony rośliny. Bo do tanga trzeba dwojga, czyż nie? No chyba, że ktoś nadal uważa, że w uczuciach można być altruistą i myśleć tylko o drugiej osobie, nie biorąc pod uwagę żadnych korzyści dla siebie.