"To nie jest kawałek żeby się podobać"

czwartek, 30 grudnia 2010

Dlaczego kłamstwo jest lepsze od prawdy?

Od kiedy zacząłem pisać bloga, trochę śmieję się z samego siebie, ponieważ w dzieciństwie miałem predyspozycje do tego, żeby zostać bajkopisarzem, a w najgorszym wypadku aktorem. Pomimo tego, że rodzice wpajali mi po setki razy, że najgorsza prawda jest lepsza od kłamstwa, to w wymyślaniu przeróżnych historyjek byłem niekwestionowanym mistrzem. Dotyczyło to nie tylko szkoły, wagarów, lewych usprawiedliwień, ale również przechwałek, nieprawdziwych historyjek i naginania prawdy. A okłamywani byli wszyscy: przede wszystkim rodzice i najbliższa rodzina, ale również nauczyciele, koledzy i koleżanki ze szkoły, jak również kumple i bliżsi znajomi. Najlepszy byłem w udawaniu bólu brzucha. Pomimo tego, że czułem się wyśmienicie, potrafiłem tak znakomicie zagrać grymasem na twarzy wszelkie dolegliwości, że szkolna pielęgniarka przynajmniej raz w miesiącu - paradoksalnie w dzień sprawdzianu, na który nic nie umiałem - wysyłała mnie do domu. Wielu mogłoby zapytać, czy dobrze się z tym czułem, czy nie miałem z powodu moich kłamstw wyrzutów sumienia? Szczerze (do bólu) mówiąc nie, bo przecież - kierując się naczelną zasadą machiavellizmu, że cel uświęca środki - osiągałem wszystko, na czym mi wtedy zależało. Nie pisałem sprawdzianów w pierwszym terminie, dostawałem pytania od kolegów, miałem więcej czasu na nauczenie się, a potem zaliczałem śpiewająco, mając przy tym czyste konto, jeżeli chodzi o nieobecności. Lewe zwolnienia łykali nauczyciele jeden po drugim, a z rodzicami miałem święty spokój, bo mama będąc na wywiadówce i patrząc w dziennik  nie widziała żadnej nieusprawiedliwionej godziny. 

Tak było kiedyś i myślałem, że nie ma na świecie drugiego takiego bajeranta jak ja, jednak teraz, kiedy jestem odrobinę starszy, widzę, że wcale nie byłem taki wyjątkowy, za jakiego się uważałem. Na świecie są miliardy kłamców, oszustów i hipokrytów z tą tylko różnicą, że nie zachowują się w tak bezczelny i perfidny sposób jak ja, gdy jeszcze chodziłem do szkoły, tylko swoje niegodziwe cechy charakteru skrywają pod górnolotnymi i dobrze pojętymi intencjami.

Dla dalszych rozważań ważne jest podkreślenie faktu, iż to, o czym pisałem na początku zmieniło się niemal o 180 stopni. Będąc studentem zupełnie przeorientowałem swój system wartości. Zdecydowanie bardziej ważne jest dla mnie to, jakim jestem człowiekiem niż to, kim jestem, jaką mam pozycję, za jakiego ludzie mnie uważają. Na zmianę mojego światopoglądu olbrzymi wpływ miało ponowne poznanie Boga, albo poznanie go w ogóle po raz pierwszy. Nie wiem, nie chciałbym się w to bardziej zagłębiać, gdyż jest to temat na inny wpis. Najważniejsze, że zmieniłem swój punkt widzenia i uważam, iż prawda jest lepsza od kłamstwa, a pomimo to w świecie dominuje zupełnie inne przekonanie, bardzo podobne do tego mojego z lat szkolnych.

Ale do rzeczy. Strasznie zafascynowany popularnością serialu dr House, zacząłem go systematycznie oglądać i analizować głównego bohatera, którego gra brytyjski aktor Hugh Laurie. Jakiś czas temu doszedłem do wniosku, że telewizja kłamie, ale tylko dlatego, że ludzie sami chcą być oszukiwani i zwyczajnie dają się oszukiwać i wcale nie jest im z tego powodu źle. Z pewnością poświęcę temu problemowi jeden z następnych wpisów, ale dziś chcę zwrócić uwagę na serialowego House'a i to, dlaczego widzowie tak bardzo go polubili. Uważam, że to nie z tego powodu, iż jest diagnostycznym geniuszem, tylko ze względu na jego cechy charakteru. Z filmami i serialami jest tak, że ludzie oglądają je po to, żeby oderwać się od rzeczywistości, zanurzyć się w inny, lepszy świat. Stąd taka popularność chociażby "M jak miłość", gdzie pani proteza Corega i Pyzdra z "Janosika" żyją jak przykładne małżeństwo w sielance idyllicznie przedstawionej, jak z obrazka, polskiej wsi. Zero problemów z rentami, emeryturami, gospodarstwem. Wszystko jak w bajce. Wracając do House'a. Pomimo tego, iż serial dotyczy zupełnie czegoś innego, to schemat oddziaływania na ludzką psychikę jest taki sam. Widzowie uwielbiają tytułowego bohatera, bo nie spotykają kogoś takiego, nie tylko lekarza, na co dzień. I tak naprawdę jego aroganckie zachowanie oraz szczerość do bólu bawią ludzi. Myślę jednak, że gdyby w rzeczywistości spotkali kogoś, kto zachowałby się tak samo jak House, tylko że w stosunku do nich samych, to nie byłoby im już tak do śmiechu i tę pierwotnie dobrze pojmowaną szczerość do bólu odbieraliby bardziej jako chamstwo i brak dobrego wychowania. W serialu pojawił się taki wątek, kiedy dyrektorka szpitala, nota bene zakochana w Housie, związała się z innym facetem. Tytułowy bohater robił wszystko, żeby ten związek rozwalić. Niby mało szlachetnie i złośliwości, które wymieniali sobie z chłopakiem jego szefowej bardziej bawiły widza niż skłaniały do głębszej refleksji, iż doktorek robił to ze szlachetnych pobudek. Swoje złośliwe zachowanie tłumaczył troską o tę kobietę. Uważał, iż jeśli ich związek rozpadnie się przez jedną czy drugą pierdołę spowodowaną przez niego, to lepiej dla niej, gdyż prędzej czy później i tak by do tego doszło, a rozstanie po dłuższym czasie sieje olbrzymie spustoszenie w psychice każdej kobiety.

Tyle serial. Jako że na blogu podaję przykłady z własnego życia, tak samo będzie i tym razem. Na podstawie jednego problemu i dwóch ścieżek rozwiązań, postaram się odpowiedzieć na pytanie postawione w tytule tego wpisu.
Od pewnego czasu panuje moda na badziewne kalosze oraz jeszcze bardziej żałosne okulary a la "BrzydUla". O ile do pewnych dziewcząt taki styl pasuje, o tyle wiele z nich kieruje się trendami i nawet nie zauważa, jak bardzo szpeci swój wygląd. Tak wyglądającą dziewczynę z plecakiem widziałem w zeszłym tygodniu w tramwaju. Na oko miała może z 17 lat. Myślę, że chodziła do pobliskiego liceum, bo obok niej stało kilka jej rówieśniczek, również - jak mniemam - bywalczyń sklepów z ciuchami w galeriach handlowych. Jako że tłok w wagoniku był duży, a ona stała przy kasowniku, poprosiłem ją o skasowanie biletu. Dialog wyglądał dokładnie tak:

- Przepraszam bardzo, czy mogłaby mi Pani skasować bilet?
- (już po skasowaniu) Proszę.
- Dziękuję. Czy mówił Pani ktoś, że ładnie Pani wygląda w tych okularach?
- (z pewnością siebie) Tak, kilka osób.
- No to trochę Panią okłamali.

Z szelmowskim uśmiechem odszedłem dalej, słysząc kilka osób nabijających się z tej dziewczyny, bynajmniej były to jej koleżanki.

Inna sytuacja. Sklep z ciuchami. Facet po wielogodzinnym maratonie w centrum handlowym ma już dość zakupów i doradzania swojej dziewczynie w wyborze sukienki, butów czy czegoś w tym rodzaju. Abstrahując już od roli sprzedawcy, który będzie chciał jej wcisnąć to, co najdroższe, to kto jest bardziej szczerym i rzeczywiście pomocnym doradcą w takiej sytuacji: jej chłopak, który najchętniej poszedłby już do domu czy ktoś, kto powie wprost, że w tym i w tym wygląda żenująco? Może to nie do końca miłe i nie to chciałaby usłyszeć, ale przynajmniej powiedziane szczerze, w trosce o dobry wygląd tej osoby.

Myślę, że tak samo jest w każdej innej dziedzinie życia. Znane przysłowie mówi, że dobrymi chęciami jest wybrukowana droga do piekła. Tak więc śmiało możemy kłamać dla dobra drugiej osoby. Oszukujmy przyjaciółkę, żeby pomóc jej chłopakowi w uknuciu planu zaręczyn. Ubierajmy swojego faceta/dziewczynę tak, żeby wyglądał/a, jak sami tego chcemy, pomimo tego, że wygląda niczym cyrkowa małpka. Nie mówmy przyjacielowi o tym, że jego dziewczyna go zdradza, bo przecież tworzą taką wspaniałą parę. Mówmy swojemu chłopakowi/dziewczynie, że śpimy u koleżanki/kolegi, a tak naprawdę śpijmy u kochanka/kochanki. To są przykłady z życia wzięte, tak więc, drogi Czytelniku sam odpowiedz sobie na pytanie, dlaczego kłamstwo jest lepsze od prawdy. A jeżeli nie jest, to dlaczego ludzie wiecznie kłamią, skoro - podobno - kłamstwo ma krótkie nogi?

wtorek, 28 grudnia 2010

Za taki związek dziękujemy

Czasami mam wrażenie, że pewni ludzie nigdy się nie zmienią i że tacy, jakimi ich poznaliśmy pięć czy sześć lat temu, takimi są dziś i takimi samymi pozostaną przez kolejne pięć czy sześć lat, a może nawet i więcej. Taki dokładnie jest mój kumpel Krzysio, z którym wczoraj poszedłem do jednej z dwóch funkcjonujących w Łasku pizzerii. Bilans jest taki, że zostałem polany piwem...2 razy. Jaki z tego wniosek? O ile bardzo lubię Krzysia, bo pocieszny z niego człowiek, o tyle do lokalu już chyba nigdy z nim nie pójdę i pozostanie nam sączenie wysokoprocentowych trunków w szeroko pojętym plenerze.

Nie to jest jednak punktem wyjściowym tego wpisu. Razem z Krzysiem i mną był również nasz kumpel Darek, od niedawna zakochany po uszy, ze wzajemnością. Niby fajnie, ale wszystko jest dobrze, dopóki istnieją pewne granice i nie przegnie się w którąś ze stron. Pytanie tylko, kto ma prawo ustalać te granice, bo przecież punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia. Kiedyś usłyszałem takie fajne zdanie: "Dowcip jest dobry na raz, ale po co go powtarzać?" I muszę przyznać, że tak jest w przypadku Dareczka. Z mojej perspektywy jego związek z Izą to jest coś chorego (podkreślam - z mojej perspektywy). Potrafię zrozumieć, że dziewczyna zadzwoni do niego, kiedy akurat się spotykamy, bo może coś ważnego się stało i muszą porozmawiać. Ale na miłość boską, to co się dzieje to jest przegięcie. Z Darkiem widzę się kilka razy w miesiącu, trzy, może cztery. I kiedy się spotykamy, to chciałbym pogadać, posłuchać, co u niego, zwierzyć się z pewnych problemów, bo to bardzo mądry facet, jednak za każdym razem, gdy się umawiamy, możemy posiedzieć chwilę, ale po jakimś czasie dzwoni komórka i Dareczek uskutecznia swoje firmowe "Sory, ale muszę odebrać". O ile taka rozmowa telefoniczna trwa kilka minut, to wszystko jest w porządku, ale w sytuacji, gdy facet gada z babą ponad kwadrans, to już jest coś nie halo. Całe szczęście, że przeważnie spotykamy się w trójkę: Darek, ja i Krzysio, ewentualnie jeszcze Misiek, ale kiedy sam widzę się z Dareczkiem, to czuję się bardzo niezręcznie i mam ochotę sobie po prostu pójść do domu. I tak jak wspomniałem o tym tekście o dowcipie, tak samo było wczoraj na tym piwie w pizzerii. I też mógłbym zrozumieć, gdyby to zdarzyło się raz, ale dwa razy w przeciągu dwóch godzin, bo tyle się widzieliśmy, to dla mnie delikatna przesada. I nie chodzi mi o relacje między Darkiem i Izą, bo widzę, jak jest w niej zakochany i życzę im jak najlepiej, ale o zwykły brak szacunku do ludzi, z którymi się umawia. 

Nie wiem, może jestem przewrażliwiony, ale taki jest po prostu mój punkt widzenia. Nigdy się nie zakochałem aż tak bardzo żeby wisieć na telefonie cały dzień. Tzn. owszem, wisiałem na telefonie, ale to już późnym wieczorem, kiedy byłem już w domu i z nikim się nie umawiałem. Jak się teraz tak zastanowię to może i była taka sytuacja, że byli u mnie goście, a ja siedziałem z dziewczyną na gg, ale to były pilne sprawy, które musiałem załatwić i nie trwały w nieskończoność i nie powtarzały się aż tak regularnie.
W święta dopadł mnie dziwnie miłosno - melancholijny nastrój, jednak na całe szczęście wróciłem do normalności i w mig mi przeszło. Gdybym się miał tak na trzeźwo zastanowić nad tym, czy na dzień dzisiejszy potrzebna mi jest dziewczyna, odpowiedziałbym, że owszem, fajnie jest mieć kogoś bliskiego, komu na Tobie zależy, do kogo możesz się przytulić, kto Cię pocieszy, kto Cię wesprze w trudnych chwilach, ale wszystko powinno mieć swoje granice. Nie chciałbym wybierać - albo ona albo cała reszta. Nawet biblijny Kohelet powiedział coś, co pasuje do tej sytuacji:

"Wszystko ma swój czas,
i jest wyznaczona godzina
na wszystkie sprawy pod niebem"
(Koh, 3, 1)

I niech mi teraz ktoś zarzuci, że Biblia nie jest uniwersalna, nawet w XXI w. 

Podsumowując dzisiejszy wpis, myślę, że fajnie byłoby się zakochać, ale tak ze zdrowym rozsądkiem, bo na wszystko jest czas i miejsce, ale za taką miłość, jaką serwuje mi Darek z Izą to ja serdecznie dziękuję. Wynika to chyba z mojego altruistycznego (tfu!) punktu widzenia, bo nie chciałbym, żeby ktoś w moim towarzystwie poczuł się tak jak ja, gdy Darek "musi odebrać".

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Plotkarze nie znają odpowiedzi

Często jest tak, że mam pomysł na jakiś wpis, jednak potrzebuję jakiegoś katalizatora, który sprawi nagły przypływ weny twórczej. Tak też było i dzisiaj. Zupełnie przypadkiem wpadła mi w ucho piosenka "Mieć czy być" zespołu Myslovitz.
 
Kolejna strona: mieć czy być?
Czy Erich Fromm wiedział jak żyć?
W rzeczywistości ciągłej sprzedaży,
Gdzie "być" przestaje cokolwiek znaczyć.

To tekst drugiej zwrotki, który doskonale oddaje to, o czym chciałem dzisiaj napisać i natchnął mnie w taki sposób, iż usławszy ten fragment w radiu, rzuciłem wszystko i siedzę właśnie nad tym wpisem w samych gaciach, przy niedopitej kawie i szeroko pojętym bałaganie.

Dziś podejmę kwestię grupy społecznej, jaką są ludzie, którzy nie mają tak naprawdę swojego życia i żerują na cudzych sprawach. To by tłumaczyło popularność różnego rodzaju programów typu reality show czy też magazynów plotkarskich. Z badań naukowych wynika, iż czytelniczkami prasy kolorowej są w zdecydowanej większości kobiety. Jeżeli do tego dorzucimy świat seriali, to wszystko zaczyna pasować. No bo pomyślmy, nie od dziś wiadomo, że telewizja kłamie, jednak oglądając ją sami tak naprawdę dajemy się oszukiwać. Weźmy pod uwagę najpopularniejszy z polskich seriali, czyli "M jak miłość", przedstawiający idylliczny obraz polskiej wsi, gdzie babcia z dziadziem żyją sobie wręcz jak w sielance. W życiu głównych bohaterów dzieje się tak wiele, że zaczynamy trochę żyć ich życiem, bowiem nasze w porównaniu z ich jest zupełnie nudne i szare. Była kiedyś taka postać, Krzysztof Zduński. W jego przypadku scenarzyści przerobili już niemal wszystko: romans, kilkakrotną utratę pracy i kryzys wieku średniego. Jako że bohater grany przez Cezarego Morawskiego stał się zbyt normalny, a jego życie - podobnie jak nasze - zwyczajne i monotonne, dlatego też postanowiono go uśmiercić.
 
I mam wrażenie, że tak trochę jest z plotkarzami i plotkarkami. Uśmiercają oni samych siebie i wchodzą do innego, cudzego świata. Pomimo tego, iż mają alternatywę życia w świecie rzeczywistym, to jednak wybierają niebieską pigułkę, matrix, świat iluzji, lepszego, bardziej atrakcyjnego - aczkolwiek cudzego - życia. I potem sytuacja leci już na łeb na szyję. Oglądamy "BrzudUlę", gdyż wierzymy, że dobro zwycięża. Czytamy plotkarskie magazyny, które pokazują nam życie gwiazd ekranu, lepsze od naszego, bo opiewające w luksusy, drogie ciuchy czy ekskluzywne samochody.
 
Takie podejście jest niesamowicie płytkie i strasznie skrzywia rzeczywistość. Tak samo było ze mną. Dodając wpisy, gdzie podawałem przykłady konkretnych osób i konkretnych wydarzeń nie miałem zamiaru nikogo obrażać czy też w jakiś sposób się chwalić. A ostatnio zaprzyjaźniony ze mną "syn dyktatora z Retkinii" powiedział mi, że po jednym z ostatnich wpisów cały rok zastanawiał się, kogo pukałem. Na litość boską! 
To jest trochę tak, jak z "Romantycznością" Adama Mickiewicza. Czytamy w niej "Miej serce i patrzaj w serce". Dlaczego więc ludzie są tak straszliwie głupi?! Dlaczego patrzą tylko powierzchownie i widzą to, co chcą widzieć?! Dlaczego nie starają się wejść głębiej (bez skojarzeń!) i nie starają się czegoś lepiej zrozumieć?! Bo tak jest zwyczajnie prościej, oglądać świat przez różowe okulary i nie przejmować się szarością swojego życia, bo Marek z Hanką mają większe problemy, gdyż się rozwodzą. Tylko, że dla mnie życie w kłamstwie, plotkach i w tym serialowym matrixie jest zwyczajnie chore, bowiem tacy ludzie sami i w sposób świadomy wybierają takie życie. To jest dla mnie strasznie smutne i przygnębiające.
 
Kończąc ten wątek chciałem jeszcze pokazać na przykładzie jednej artystki, jak można skrzętnie manipulować takim motłochem i wykorzystać go do swoich celów. Mam na myśli Dodę, piosenkarkę, jakich wiele w naszym kraju. Sytuacja najprostsza z możliwych: dziewczę śpiewa sobie w zespole, którym nikt się nie interesuje. Idzie więc do programu reality show, gdzie pokazuje cycki, wali się w kiblu z bramkarzem, który formę przepił w okolicznych dyskotekach, a później wychodzi za niego za mąż i chodzi na jego mecze bez majtek i ostro zadziera miniówkę, na co kibice nierzadko skandowali: "Kto najlepiej robi loda? Doda, Doda, Doda!". Efekt? Opinia skandalistki, stała obecność w kolorowych magazynach, co napędza tylko promocyjną machinę i pozwala jej sprzedać tysiące płyt, nie mówiąc już o pieniądzach zarobionych na kontraktach reklamowych. Dotykam tutaj tej kwestii, o której śpiewał Artur Rojek w cytowanym przeze mnie fragmencie piosenki. Żyjemy w rzeczywistości ciągłej sprzedaży, gdzie tzw. artyści za pieniądze czy popularność oddają swoje ciało, swoją prywatność, byle tylko mieć swoje pięć minut. To działa trochę jak system naczyń połączonych, gdyż ta grupa społeczna, o której pisałem wyżej żyje cudzym życiem, natomiast takie pseudo skandalistki jak Dorota Rabczewska chętnie udostępniają  im swoją intymność i wykorzystując ich naiwność i głupotę w sposób perfidny na tym zarabiają.
 
Jeszcze raz powtórzę, że najbardziej jest mi szkoda tych biednych ludzi, tych plotkarzy, bo to oni są najbardziej poszkodowani, aczkolwiek - jak pisałem wyżej - oni sami, w sposób świadomy wybierają takie życie, połykają niebieską pigułkę, dlatego też tym bardziej jest mi ich żal.
 
Znowu wrócę do zacytowanego przeze mnie fragmentu grupy Myslovitz. "Kolejna strona: mieć czy być?" Plotkarze, którzy funkcjonują w matrixie nie znają odpowiedzi na to pytanie. A nawet jeśli wydaje im się, że znają, to jest to odpowiedź zmanipulowana, podyktowana sygnałami podprogowymi czy też narzędziami propagandowymi ze strony speców od marketingu.

niedziela, 26 grudnia 2010

Boże Narodzenie bez...Boga

Święta, święta i po świętach można by powiedzieć. Czy różniły się czymś od poprzednich? Czy czymś mogły nas zaskoczyć? Chyba nie. Mamy jednak do czynienia, co bardzo mi się nie podoba, ze stopniową amerykanizacją świąt Bożego Narodzenia. Coraz bardziej staje się w nich zauważalny brak tego, który jest ich istotą, czyli... Boga. Coraz więcej uwagi poświęca się całej tej materialno - konsumpcyjnej otoczce, a nie duchowemu przeżyciu świąt. Niezmiennie dominuje postawa "Zastaw się, a postaw się", którą ja skrzętnie parafrazuję mówiąc "Zesraj się, a nie daj się". Na kilku przykładach postaram się pokazać ludzką głupotę, czyli to, co mnie najbardziej irytuje.

Po pierwsze prezenty. Zawsze zastanawiałem się, kiedy tak naprawdę dzieci stają się dorosłe i chyba zauważyłem to przy okazji świąt. Nawet nie zwróciłem uwagi, jak od kilku lat przestałem z utęsknieniem wypatrywać w kalendarzu dnia, w którym wreszcie zanurkuję pod choinkę, żeby podjarać się jeśli nie prezentem, to przynajmniej pieniędzmi, za które kupię sobie to co chcę. W tym roku było dla mnie najważniejsze to, żeby przyjechać do domu, spotkać się z całą rodziną i spędzić kilka dni razem. 
Jeżeli chodzi o kwestię kupowania prezentów, to dreszcz mnie przeszedł, kiedy w telewizji oglądałem obrazy zatłoczonych centr handlowych, ludzi walczących ze sobą o jakieś produkty i jeszcze te kolejki do kas... Zakupy świąteczne dla rodziców i rodzeństwa zajęły mi niecałą godzinę. Wiem, czym się oni interesują i nie miałem problemów z dostaniem tego, czego chciałem. Włos natomiast jeży mi się na głowie, kiedy po świętach w prasie pojawiają się artykuły pt. "Co zrobić z nietrafionym prezentem?" Przecież najważniejsza jest pamięć, a nie użyteczność danego przedmiotu. Może gdyby tak zrezygnować z tego niepotrzebnego, jak się okazuje, zwyczaju oszczędzilibyśmy sobie nerwów przy kupowaniu, jak również przy zwrocie. 
Nie wiem, ile osób zdaje sobie sprawę, dlaczego w ogóle dajemy sobie prezenty i dlaczego akurat pod choinką. Otóż wiąże się to z mędrcami ze Wschodu, którzy złożyli dary Dzieciątku Jezus, a którego symbolem jest choinka, tak pięknie przystrojona i błyszcząca. Przy okazji prezentów mam wrażenie, że stopniowo zabija się, jeśli już nie zabito,  istotę świąt, czyli narodzenie Zbawiciela. Zdecydowanie większą wagę przywiązuje się do symboli i kwestia prezentów jest tego doskonałym przykładem.

Jeżeli już mowa o symbolach, to warto zwrócić uwagę na to, iż Dzieciątko Jezus, Maryja, Józef, pasterze, aniołowie czy trzej królowie to jedynie elementy, które pozostały tylko i wyłącznie w kościele przy okazji szopki. W sferze społecznej zaś mamy do czynienia z Mikołajem, który zamiast narodzonego Boga staje się bohaterem tych świąt. 

W Stanach Zjednoczonych nie życzymy sobie już nawet Wesołych Świąt (Merry Christmass), tylko Wesołych Wakacji (Happy Holidays). 

Kolędy i pieśni o typowo sakralnym charakterze zastępują durne piosenki o miłości chłopa do baby i odwrotnie, które czasowo umiejscawia się zupełnie przypadkowo pod koniec grudnia. I tak zamiast "Cicha noc" czy "Pójdźmy wszyscy do stajenki" słuchamy "All I want for Christmass is you", "Last Christmass" i innych komercyjnych gniotów.

Kolejną rzeczą, która mnie wkurza są życzenia. Święta od zawsze miały charakter czysto rodzinny, a teraz mam wrażenie, iż na siłę rozszerza się ich zakres. Naszą rodziną staje się szef, który zaprasza nas i naszych kuzynów-współpracowników na wigilię pracowniczą. I tak ludzie, którzy się nienawidzą bądź też donoszą do przełożonych jeden na drugiego kłamiąc w żywe oczy życzą sobie wszystkiego co najlepsze.
Hołdując zasadzie, że ważniejsza jest ilość a nie jakość, bombardowani jesteśmy beznadziejnymi smsami z jeszcze bardziej żenującymi wierszykami z Internetu, które dostarczane są na zasadzie "wyślij do wszystkich". Nie traktuje się nas szczególnie, indywidualnie. Jesteśmy zwyczajnie jednym z wielu numerów w książce telefonicznej danego nadawcy.

Inna rzecz, która mnie frustruje to ten teoretycznie rodzinny charakter świąt. Abstrahuję już od tego, że wigilijna kolacja suto zakrapiana jest alkoholem i kiedy na pasterce stoję podczas komunii z pateną koło księdza, to na jego "ciało Chrystusa", w odpowiedzi słyszę takie "amen" mówione na wdechu, co by nie dało wyczuć się nieministerialnego oddechu. Dużo bardziej zatrważające jest jednak podejście młodego pokolenia do samej wigilii. Już dawno w drodze na pasterkę czy też z powrotem nie widziałem tyle młodzieży pod monopolami czy gdzieś na ławkach z trunkami wysokoprocentowymi, bo przecież w takie chłodne czasy trzeba się jakoś rozgrzać. Tyle rzeczywistość w małym mieście, jednak gwóźdź do trumny mojemu świątecznemu światopoglądowi zadała mi Martynka, która do godziny 6 nad ranem...balowała w jednym z łódzkich klubów.

Biorąc pod uwagę podane przeze mnie przykłady starałem się znaleźć powody takiego zachowania i stwierdzam jednoznacznie, że jaka rodzina, takie święta. Jeżeli mamy się dość nawzajem na codzień, to próżno wymagać, że niewiadomo ile czasu będziemy w stanie ze sobą spędzać przy wigilijnym stole. Tak samo rzecz ma się w przypadku rodziców, którzy pracują na kilku etatach i nie interesują się swoimi dziećmi. Również w tym przypadku nie zdarzy się bożonarodzeniowy cud i takie relacje diametralnie się nie poprawią. Nie mam prawa wypowiadać się o innych, gdyż od 22 lat spędzam w jeden sposób i nie mam porównania. Wiem jednak, że bez względu na to, w jakich relacjach bym nie był ze swoją najbliższą rodziną, to i tak w święta Bożego Narodzenia w domu unosi się atmosfera zgody i radości. Tak samo jest ze wszystkimi ciociami, wujkami i kuzynami, których widuję tylko przy okazji różnego rodzaju uroczystości. Pomimo tego, że każde z nas ma swoje życie i swoje sprawy, to jednak ten świąteczny czas jest okazją właśnie na to, żeby spędzić ze sobą trochę czasu i dowiedzieć się nawzajem, co u nas słychać.

Z teologicznego punktu widzenia okres Bożego Narodzenia to czas radości, bo przecież narodziło się Dziecię, które w przyszłości zbawi świat i tą radością powinniśmy dzielić się z innymi, zwłaszcza najbliższą rodziną. 
Skomercjalizowana rzeczywistość pędzącego konsumpcjonizmu serwuje nam jednak zupełnie odmienny styl życia, oparty na szale gorączkowych zakupów i skupia naszą uwagę na rzeczach kompletnie w tym czasie nieistotnych. Tylko od nas samych będzie zależeć, czy poddamy się tej manipulacji i w przyszłości świętować będziemy zwyczajnie holidays, dni wolne od pracy takie same, jak każdy długi weekend, tylko że okraszone "Kevinem samym w domu", reklamami ciężarówek Coca Coli i zakupami w rytm piosenki Mariah Carrey.

Grzech pierwszego wrażenia

Wiele mówi się na temat pierwszego wrażenia. W religii katolickiej, jak żadnej innej przedkładającej dobra duchowe nad dobra doczesne, jak mantrę powtarza się zdanie "Nie szata zdobi człowieka". Podobnie jest w życiu codziennym, aczkolwiek - paradoksalnie - to pierwsze wrażenie, a nie to, jakimi jesteśmy naprawdę ma bardzo istotne znaczenie podczas rozmowy kwalifikacyjnej i może zadecydować o dostaniu wymarzonej pracy. Abstrahując jednak od procesu rekrutacyjnego chcę pokazać na swoim przykładzie, jak poradzić sobie z pierwszym wrażeniem i patrzeć głębiej, wewnątrz ludzkiej duszy.

Wszystko miało miejsce na początku października. Nowy kierunek, dziennikarstwo, nowi ludzie, zupełnie nowa sytuacja. Mam takie zboczenie, że pomimo tego, iż jestem bardzo otwartym człowiekiem, również bacznie obserwuję ludzi i ich zachowania. Tak też było w przypadku dwóch duetów, które dzisiaj przedstawię.

"Karina i blondyna"

Pierwszy z nich to typowe paniusie z dobrych domów. Mówię o takich, że wyżej srają niż dupę mają, bądź też zamiennie, iż chuja znaczą a kozaczą. W każdym razie blondyna i Karina cierpią właśnie na syndrom jaśniepańskiej dupy. W środku są puste jak wydmuszka, najbardziej liczy się dla nich to, aby na zajęciach być aktywnymi, zauważonymi i plotą trzy po trzy. Najważniejsze dla nich to mówić cokolwiek, a nie z sensem. Kiedy tak je obserwuję i przysłuchuję się tym, co mówią - nie tylko na zajęciach, ale i prywatnie - to naprawdę załamuję ręce i zaczynam tracić wiarę w ludzi. Tym bardziej, że blondyna i Karina robią doskonałe pierwsze wrażenie. Uśmiechnięte, pewne siebie, eleganckie, zdecydowanie przyciągają uwagę. Wysokie, szczupłe, wysportowane, naprawdę wizualnie - choć o gustach się nie dyskutuje - nie ma się do czego przyczepić. 
W przypadku mojej osoby grzech pierwszego wrażenia polega - nie, nie na tym, że mu ulegam, bo ulegamy mu wszyscy - na tym, iż to pierwsze wrażenie mam cały czas przed oczami. Tak było trochę w przypadku "młodej", z którą spotykałem się przez niemalże rok. Będąc świadomy jej negatywnych cech, chciałem się z nią spotykać pomimo tego, gdyż w pamięci miałem to olśniewające pierwsze wrażenie, które na mnie wywarła. I to było troszkę takie oszukiwanie się, patrzenie na pewne kwestie przez różowe okulary, przez pryzmat owego pierwszego wrażenia.
W przypadku blondyny i Kariny również uległem pierwszemu wrażeniu, gdyż - jak napisałem - wszyscy mu ulegamy. To pierwsze wrażenie w tym konkretnym przypadku polegało na zainteresowaniu się tymi dwoma atrakcyjnymi dziewczynami. Niby tak niewiele, ale jednak przykuwając swoją uwagę właśnie na nich, nie obserwowałem aż tak bacznie tego, co się dzieje poza centrum mojej uwagi, która skupiona była na Karinie i blondynie. Wspólne zajęcia oraz prywatne rozmowy pozwoliły mi jednak zorientować się, że oprócz zgrabnej figury te dziewczyny nie mają jednak nic do zaoferowania. Paradoksalnie obie funkcjonują jak system naczyń połączonych. Objawia się to w ten sposób, iż jedna bez drugiej jest naprawdę znośna i strawna w odbiorze, natomiast kiedy są razem, nie da się znieść ich zachowania. 
Mam wrażenie, że wynika to lęku przed tym, iż ludzie nie zaakceptują nas takimi, jakimi jesteśmy. Byłem kiedyś w takiej sytuacji na pierwszym roku, a trwało to niemal to końca trzeciego semestru. Moim mentorem, można tak powiedzieć, był 3 lata starszy Bartek. Ja, młody student z małego miasta, zachłysnąłem się trochę rzeczywistością dużej aglomeracji i uległem presji rodowitego łodzianina., nota bene szalenie przystojnego, inteligentnego i mającego powodzenie u kobiet. Razem pracowaliśmy, wyrywaliśmy laski, chodziliśmy na zakupy, czy też do jednego fryzjera. Nawet nie zauważyłem, kiedy stałem się jego niedoskonałą kopią. Szydło wyszło z worka dopiero wtedy, kiedy zacząłem mieć swoje zdanie i pokazałem Bartkowi rogi, czego on znieść nie mógł. Nie dopuścił do swojej świadomości, iż małomiasteczkowy młokos może się z nim nie zgodzić. I tak się zakończyła nasza przyjaźń.
Uważam, iż w przypadku blondyny i Kariny może nie być tak łatwo, gdyż o ile ja i Bartek funkcjonowaliśmy na zasadzie "mistrz i uczeń", tak dziewczyny - jak już wcześniej napisałem - są niejako jak system naczyń połączonych. Do tego obie są rówieśniczkami, tak więc WZAJEMNE oddziaływanie jest bardzo silne.

"Martynka i Gonia"

Parę słów chciałem napisać o pierwszym wrażeniu, które odniosłem przy pierwszym spotkaniu z "głupimi dupami", jak to nazwałem Martynkę i Gonię. Wynikało to z tego względu, iż dziewczyny funkcjonowały dokładnie na takiej samej zasadzie, jak ja i Bartek. Martyna, zdecydowanie bardziej dominująca, z ładnymi oczami, ustami i przykuwającym uwagę kolczykiem w języku, szalenie odważna, otwarta i - czym mnie do siebie zraziła i czego dalej w niej nie lubię - wulgarna. W mig podchwyciła moje sarkastyczne i chamskie poczucie humoru. Gonia natomiast zachowywała się troszkę jak młodsza siostra, bez własnego zdania, niejako podporządkowana Martynce, która tak naprawdę w tym tercecie wykonała pierwszy krok, zagadując mnie na nk, czy nie wybrałbym się z nimi na imprezę. Jako że jestem osobą otwartą, podjąłem inicjatywę. Na całe szczęście, gdyż pierwsze wrażenie na temat Martynki i Goni było - podobnie jak przypadku Kariny i blondyny - potwornie mylące.
Trudno mi cokolwiek powiedzieć na temat Goni, gdyż spędzam z nią zdecydowanie mniej czasu. Z tego co udało mi się jednak zauważyć nie jest aż tak zagubioną małą dziewczynką, jak pierwotnie mi się wydawało. Jest trochę zagubiona i brak jej wiary w siebie, ale potrafi mieć swoje zdanie i jest przede wszystkim osobą uczuciową i wrażliwą, czego na pierwszy rzut oka nie dało się zauważyć.
Martynka.... To trochę temat na osobny wpis. Chyba jeszcze nigdy tak bliska mi osoba nie wywarła na mnie tak fatalnego pierwszego wrażenia. Zaczęło się od wspólnych chamskich dowcipów i czarnego humoru, który jej się spodobał. Potem przyszły wspólne wypady do klubu, picie i zabawa. Można pomyśleć - od, taki kumpel w spódnicy. Sytuacja diametralnie zmieniła się którejś niedzieli, kiedy to dostałem telefon, iż Martynka chce ze mną poważnie porozmawiać. Spotkaliśmy się następnego dnia i rozmawialiśmy na temat pewnego problemu z przeszłości, który ją nurtuje. I doznałem jakby olśnienia. Nagle dziewczyna, która była dla mnie zwyczajną koleżanką od dowcipów, imprez i zabawy, otwiera się przede mną i obdarza mnie czymś w rodzaju kredytu zaufania. Kwestia Martynki jest bardzo skomplikowana i, tak jak napisałem, jest to na pewno temat na osobny wpis. Chcę napisać jednak, iż moje relacje z nią przybrały taki obrót i w takim tempie, którego bym nigdy nie przypuszczał. I tak jak ona zrobiła pierwszy krok przychodząc do mnie, wcześniej spotykaliśmy się tylko we trójkę z Gonią, i zwierzając się ze swoich problemów, tak ja zrobiłem pierwszy krok zabierając ją na mecz siatkówki. Okazało się, iż dziewczyna, która zrobiła na mnie tak fatalne pierwsze wrażenie, jest integralną częścią mojego życia. Może to troszkę górnolotne, ale faktycznie chyba tak jest, bo skoro spędzamy ze sobą całe dnie na zakupach, chodzimy do kina, na mecze, imprezy, ale również zwyczajnie siedzimy w domu i gramy w okręty, scrabble czy oglądamy seriale w telewizji, to jednak jest coś na rzeczy. W każdym razie jest coś takiego, że mamy wiele wspólnych tematów do rozmowy, wspólne zainteresowania, wspólne poczucie humoru i mam wrażenie, że zwyczajnie do siebie pasujemy, uzupełniamy się, jak elementy układanki. Zaskakujące jest jednak to, iż tak dobrze spędza mi się czas z dziewczyną, którą - ulegając pierwszemu wrażeniu - powinienem skreślić od samego początku, gdy tylko ją zobaczyłem.

Czemu ma służyć dzisiejszy wpis? Temu, żeby przestrzec przed sugerowaniem się pierwszym wrażeniem. Uważam, iż każdy człowiek zasługuje na to, żeby dać mu kredyt zaufania, jakim jest czas na poznanie tej osoby. Jeżeli - jak w przypadku, zwłaszcza, Martynki a także Goni - okaże się, iż pierwsze wrażenie okazało się mylne, to doskonale, bo kredyt zaufania zwraca się w stu procentach. Jeżeli jednak - jak w przypadku Kariny i blondyny - owy kredyt się nie zwróci, to możemy sobie pluć w brodę i śmiać się z samych siebie, że daliśmy się tak oszukać. Nic jednak tak naprawdę nie tracimy. Dlatego też dawajmy sobie szanse, bo każdy na nie zasługuje.

wtorek, 14 grudnia 2010

Spowiedź kłamcy

    Nic tak mnie nie wkurwia, jak moje kłamstwa. I paradoksalnie, jak w tym przysłowiu, dobrymi intencjami jest wybrukowana droga do piekła. Dzisiejszy wpis dodaję po dosyć nieprzyjemnej, na pewno dla mnie, sytuacji. Tak więc do rzeczy.
    Dzisiejsze kłamstwo wzięło się z tego, że chciałem trzymać zbyt wiele srok za jeden ogon. Jestem człowiekiem niesamowicie zabieganym i jakoś udaje mi się połączyć studiowanie na dwóch kierunkach z treningami trzy razy w tygodniu, meczem w każdy weekend, do tego prowadzeniem spotkań z dzieciakami przy parafii oraz imprezami i bardzo bujnym życiem towarzyskim. Myślałem, że podobnie będzie w dzisiaj. Umówiłem się na 15:00, oczywiście z powodu fatalnej komunikacji spotkanie doszło do skutku dopiero o 16:00. W tzw. międzyczasie (nienawidzę tego słowa, bo przecież nie istnieje coś takiego, jak międzyczas) dostałem smsa od osoby mi bliskiej. Co z tego, że widziałem się z nią wczoraj, skoro dzisiaj też chciałem się z nią spotkać pomimo tego, że byłem już umówiony i, z poślizgiem, spotkanie trwało w najlepsze. Odpisałem więc na smsa, że zobaczymy się o tej i o tej godzinie, ale dotarłem spóźniony półtorej godziny. Jest mi cholernie przykro i głupio z tego powodu, bo pomimo tego, iż intencje były słuszne, to nawaliłem. I rzeczywiście, mogłem odpisać, że sory, ale nie spotkamy się, bo mam już coś innego zaplanowane. Słuszne pobudki jednak skłoniły mnie do tego żeby jednak zadziałać niejako na dwóch frontach i upiec dwie pieczenie prawie że przy jednym ogniu.
   Najgorsze w tym wszystkim jest właśnie to kłamstwo. Nie wiem tak naprawdę, co chciałem osiągnąć. Każde kłamstwo, nawet w słusznej sprawie (moje takie trochę było, bo pomimo tego, że byłem już umówiony i spotkanie trwało w najlepsze, to chciałem jednak znaleźć czas dla ważnej dla mnie osoby, jednak to ona, przez moje kłamstwo i spóźnienie, ucierpiała na tym najbardziej) zawsze pozostanie kłamstwem. I  pomimo tego, że intencje miałem szczere, to nawaliłem. 
   Na moją obronę biorę naczelne hasło z "House'a", iż wszyscy kłamią. Wzorując się jednak na głównej postaci, zawsze myślałem, iż jestem szczery do bólu i nie staram się mówić komuś tego, co chce usłyszeć albo zachowywać się w sposób, w który dana osoba chce żebym się zachował. Tak myślałem tworząc tego bloga, który istnieje od listopada. Nawet nie zauważyłem jak szybko się pomylę. I tak naprawdę każdy ma coś do ukrycia, jakąś skrywaną przed innymi prywatność. Dlatego rozliczając się ze swoich kłamstw chcę przeprosić wszystkich tych, której do tej pory skrzywdziłem, bez względu na to czy kłamałem w słusznej sprawie czy nie. Bo tak to trochę jest, że każde kłamstwo ma krótkie nogi i zawsze do nas wraca niczym bumerang. Im bliższa jest nam osoba, którą w ten sposób krzywdzimy, tym boleśniej odczuwamy wyrzuty sumienia z tego powodu.
   Ludzki język jest takim cholernym organem, który najbardziej krzywdzi. Bo pomimo tego, że nie jest ważne to, co się mówi, tylko to co się robi, to pomimo tego słowa potrafią bardzo ranić. A tym dzisiejszym kłamstwem myślę, iż spowodowałem wiele przykrości bliskiej mi osobie zarówno słowem - zapewniając ją, iż zdążę na czas, chociaż nie byłem tego pewien - jak i czynem nie zjawiając się w wyznaczonym miejscu o wyznaczonej godzinie.
   Jeżeli miałbym się rozliczać się ze swoich kłamstw czy jakichś innych słabości, życzyłbym sobie, żeby w Nowym Roku mówić dosłownie i dobitnie to, co myślę, NAPRAWDĘ niczego nie ukrywać, stawać twarzą w twarz z wyzwaniami i przede wszystkim nie zawodzić i nie ranić innych osób. Wiem, że to nie jest proste, ale na pewno będę się starał.
   Mój cykl "spowiedzi" na pewno nie podobałby się mojemu tacie, bo on zawsze powtarza "Ty mnie nie przepraszaj, tylko zachowuj się tak, żebyś nie musiał przepraszać". I obok tych mądrych słów pozwolę sobie zacytować fragment piosenki, która jest zbieżna z dzisiejszym wpisem:

" Popełniaj błędy i naprawiaj je
Gdy dotkniesz dna odbijaj się
Wykorzystaj czas, drugiego już nie będziesz miał"

    Nic nie poradzę na to, iż nawet kiedy nie mogę się z Tobą spotkać, to chcę. A dla mnie zawsze chcieć znaczyło móc, ale coraz bardziej przekonuję się, że człowiek nie jest kowalem własnego losu i zależny jest od wielu innych, zewnętrznych czynników. 
    Jeszcze raz Cię przepraszam, bo wiem, że brzydzisz się tym, co zaczyna się na K. a kończy się na O. 

środa, 8 grudnia 2010

Spowiedź cudzołożnika

    Gdybym tak spojrzał na mijający rok z punktu widzenia moich relacji z kobietami, to stwierdzam, że jestem idealnym kandydatem...na księdza. Bo przecież definicja celibatu to bezżeństwo, a przez ostatnie 12 miesięcy nie udało mi się zbudować nic trwałego.

   Począwszy od sylwestra spotykałem się z pewną dziewczyną, nazwę ją "młoda". Później będzie mowa o "starej" - obie mają tak samo na imię, więc trzeba je w jakiś sposób od siebie odróżnić. Paradoks polegał na tym, że z "młodą" widywaliśmy się przez dość długi okres czasu, ale...góra raz, dwa razy w miesiącu. Nie wiem, co magnetycznego miała w sobie ta dziewczyna, że pomimo swojego koszmarnie apodyktycznego i bezkompromisowego charakteru tak bardzo ciągnęła mnie do siebie. Nie wiem, być może była to miłość, jeżeli za definicję tego słowa weźmiemy sytuację, w której kochamy kogoś nie za coś, lecz pomimo pewnych wad. 
    Na pewno to nie była miłość z wzajemnością, bo w hierarchii ważności "młodej" na pewno nie zajmowałem miejsca w czołówce. Strasznie wkurzało mnie to, że wiecznie było coś ważniejszego ode mnie, a paradoksalnie mówiła mi, że jestem (czytaj: byłem) dla niej ważny. Teraz pytanie, co w ustach tej kobiety znaczyło słowo "ważny"? I drugie, ważniejsze, w jaki sposób to, co mówiła przekładało się na to, co robiła?
    Znajomość z "młodą" nauczyła mnie oceniać ludzi po uczynkach, a nie po pięknych słowach. Chyba do końca życia będę pamiętał śmieszną sytuację, kiedy mówiłem jej, co do niej czuję. Przeważnie na filmach, kiedy facet wydali z siebie kwiecistą wiązankę czułych słówek, dziewczyna rzuca mu się na szyję, mówi coś w stylu "ja czuję do Ciebie to samo" i prawdopodobnie żyją długo i szczęśliwie (tego nie wiadomo, bo przeważnie po takiej scenie są napisy końcowe). Ale jako że życie to nie bajka, rzeczywistość okazała się nieco bardziej brutalna, a w przypadku "młodej" wręcz żenująco śmieszna. Ale do rzeczy. Kiedy już powiedziałem jej, co do niej czuję, w odpowiedzi "usłyszałem" tylko głęboką ciszę, beznadziejny bełkot i żałosne oczy wpatrujące się w ziemię, tak jakby sprawdzające, czy ma się zasznurowane buty, nie mówiąc już o sporadycznym tępym spojrzeniu w moją stronę w celu upewnienia się, czy na taką reakcję - co w sumie powinienem zrobić - nie poszedłem jeszcze do domu. 
    To był pierwszy syndrom, który dawał mi podejrzenie, że jednak moje uczucia nie są odwzajemnione. Ale kiedy człowiek jest zakochany, to sam się oszukuje. Widzi rzeczy, których nie ma. Żyje niejako w matrixie, rzeczywistości, która tak naprawdę nie istnieje. Każdy gest, każde spojrzenie, każde miłe słowo, każdy uśmiech odbierałem w zły sposób. Będąc zaślepiony miłością do tej osoby, nie widziałem, jaka ona była naprawdę i że to, co mówiła nijak się miało do tego, jak się zachowywała. 
    Teraz, z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że naprawdę byłem w niej zakochany. Nie chcę jej absolutnie obrzucać błotem ani wybielać. Staram się znaleźć logiczne wytłumaczenie tej sytuacji. Z jednej strony na pewno miłość do niej zaślepiała mnie i nie pozwalała rzetelnie odczytać przekazu "jesteś dla mnie ważny", a z drugiej strony w tych jej słowach na pewno było sporo fałszu. No chyba, że ona żyje w kompletnie innym świecie i dla niej znaczenie tych słów jest inne niż dla większości normalnych ludzi. W każdym razie nam nie wyszło. Nie będę roztrząsał, kto jest winien bardziej, a kto mniej. Chciałem tylko przedstawić, jak wyglądały fakty, a ocenę zostawiam Tobie, drogi czytelniku. 
    "Młodej" jestem bardzo wdzięczny za wiele rzeczy, których nauczyłem się, dzięki niej, o samym sobie. Okazało się, że nie jestem, jak mi się błędnie wydawało, pewny siebie (cecha pozytywna), lecz zarozumiały (cecha negatywna). 
    Dowiedziałem się również, że strasznie nie cierpię ludzkiej hipokryzji, co wyjaśnię na podstawie pewnej historii. Zdarzyła się taka sytuacja, że "młoda", podobnie jak ja, miała wolny dzień. Rozmawialiśmy wtedy na gadu na temat kina i o tym, że dawno żadne z nas niczego nie oglądało. Nawet tego nie zaproponowałem, a ona niczym Filip z konopii wyskoczyła z tekstem, że mimo wolnego czasu nie przyjedzie do Łodzi (tak gwoli ścisłości - "młoda" mieszka w Łasku), bo nie lubi podróży autobusem, korków itp. Jakież było moje zdziwienie, kiedy niemal równo tydzień później widziałem ją na dworcu, czekającą na PKS do Łodzi. I bądź tu człowieku teraz mądry i zrozum kobietę. Baba to taki dziwny twór, który nie chcąc sprawić Ci przykrości, zaczyna kłamać. W praktyce przedstawia się to w bardzo prosty sposób. "Młoda" nie chciała mi powiedzieć: "Nie chce mi się jechać do Łodzi po to tylko, żeby pójść z Tobą do kina", tylko wolała powiedzieć coś w stylu "Nie lubię jeździć autobusami i dlatego nie przyjadę". Ciężar jest przeniesiony na środek komunikacji, a nie na mnie. Nie wiem, czy zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo krótkie nogi miało to kłamstwo i że bardziej prędzej niż później wyszło szydło z worka. Z jej punktu widzenia natomiast ja byłem tym złym, bo zawsze mówiłem to, co myślałem. Byłem szczery aż do bólu, co ona uważała za bardzo chamskie. A podobno związek powinno się budować na zaufaniu i szczerości...
   
    Mój paradoks polega na tym, że pomimo tego, że byłem zakochany w "młodej", to jednak tę rzadkość spotkań musiałem sobie w jakiś sposób rekompensować. Równolegle prowadziłem podwójne, a nawet potrójne życie. Spotkania z "młodą" miały charakter raczej emocjonalny, natomiast w tym drugim życiu  zażywałem bardziej uciech cielesnych, czego mi z jej strony brakowało. Niby to nic złego, bo przecież nie byliśmy razem. Mam jednak z tego powodu wyrzuty sumienia, bo przecież powiedziałem jej, że zależy mi na niej i teraz przyznaję, że byłem w niej zakochany. Stąd tytuł tego wpisu. Podając przykłady dwóch dziewczyn, z którymi się spotykałem nie chcę, jak głosi dewiza mojego bloga, niczego ukrywać, a nawet chcę w pewien sposób przyznać się do błędu. Oczywiście nie będę wymieniał jednonocnych wpadek z przygodnymi dziewczynami poznanymi w klubie, których imion nawet nie znałem, bo takie zdarzenia też miały miejsce, tylko przytoczę przykład tych dwóch, które znaczyły dla mnie coś więcej.

"Stara"

   Ta dziewczyna wraca do mnie jak bumerang. Studiowaliśmy razem przez trzy lata. Spotykaliśmy na pierwszym roku się przez jakieś trzy miesiące, wisieliśmy na telefonie po kilka godzin dziennie i chyba trochę mieliśmy siebie za dużo. Zrobiliśmy sobie trzymiesięczną przerwę. To znaczy ona dała sobie przerwę. Ja chciałem zerwać tę znajomość. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po tak długiej rozłące powiedziała mi, że chciała zobaczyć, jak to jest beze mnie i że teraz wie, że chce być ze mną. Troszkę się zawiodła, kiedy się dowiedziała, że w moim życiu sporo się przez ten czas zmieniło i że nie jest już tą jedną jedyną. I tak nam minął kompletnie osobno rok drugi. Coś zaczęło się dziać na trzecim roku. Znowu zaczęliśmy ze sobą rozmawiać, bo przecież zawsze mieliśmy sobie wiele do powiedzenia, czego dowodzą te wielogodzinne rozmowy telefoniczne na pierwszym roku. Chciałem odnowić kontakt na zdrowych przyjacielskich relacjach. Rzeczywistość okazała się jednak inna. "Stara" nie przestała żywić do mnie uczuć i któregoś zimowego wieczora wylądowała ze mną w akademiku, a jako że pokój był pusty, to chyba nie muszę kończyć, bo pomimo że nie mam nic do ukrycia, to staram się jednak nie umieszczać na tym blogu treści erotycznych, gdyż nie to jest celem tego wpisu. I w przypadku "starej" muszę, niczym na spowiedzi, przyznać się do tego, iż ją perfidnie wykorzystałem. Wiedziałem, że żywiła do mnie jakieś głębsze uczucia i skorzystałem z tego w celu zaspokojenia swoich potrzeb seksualnych, na co nie miałem szans spotykając się z "młodą". I tak raz częstsze, raz rzadsze kontakty ze "starą" przeważnie kończyły się w łóżku, a ten, ukrywany przez nas w ścisłej tajemnicy romans, trwał niemal do samego końca roku akademickiego. Na dzień dzisiejszy nie mamy ze sobą żadnego kontaktu, studiujemy na innych kierunkach i w ogóle się nie widujemy.

"Aleksandra"

    Olę poznałem zupełnie przez przypadek. Był czerwiec, zbliżał się czas obrony napisanej rzutem na taśmę pracy licencjackiej. Tego ciepłego wieczora mój współlokator Marek urządzał grilla, na którym byli wszyscy jego znajomi z roku. Wśród nich była również Ola. Dołączyłem do mocno podchmielonego już towarzystwa, więc nie miałem problemów ze znalezieniem wspólnego języka. Pierwsze moje pytanie dotyczące Oli brzmiało mniej więcej tak: "ma kogoś?". Kiedy Marek wytłumaczył mi, że jest sama, wiedziałem, że tego wieczora coś się będzie działo. Impreza z pleneru przeniosła się do klubu. W myśl zasady, że cierpliwość popłaca, całą noc bawiłem się tylko z Olą, a ostatnią godzinę to już nawet nie tańczyliśmy, tylko się całowaliśmy, przytulaliśmy i wpatrywaliśmy się w siebie tymi malutkimi od wysokoprocentowych trunków oczkami.
   Sytuacja powtórzyła się po mojej obronie. Marek powiedział, że znajoma robi imprezę w mieszkaniu i że Ola też tam będzie. Nie musiał mnie specjalnie namawiać. Jakoś tak się zdarzyło, że oboje znaleźliśmy się w tym samym czasie na balkonie. Była wtedy bardzo ciepła i przyjemna lipcowa noc. Na balkonie stała kanapa, z której ochoczo skorzystaliśmy, no bo przecież po co stać? Jeszcze można się żylaków nabawić. A tak całkowicie serio mówiąc, to przyjechałem jeszcze w wakacje kilka razy do Łodzi. Za każdym razem spotykałem się z Olą. Nie wiem, czy to dobrze o mnie świadczy, ale nie wykorzystałem jej tak perfidnie, jak "starej", nie licząc tych dwóch opisanych przeze mnie przypadków. Dosyć brutalnie zakończyłem z nią znajomość. Zupełnie bez ostrzeżenia przestałem się z nią spotykać, pisać, zupełnie urwałem kontakt. Uznałem, że im szybciej mnie znienawidzi, tym będzie jej lżej znieść rozstanie ze mną, a wiem, że była we mnie poważnie zauroczona. Jeżeli z perspektywy czasu miałbym wyciągnąć jakieś wnioski dotyczące znajomości z Olą, to wiem, że jest to super dziewczyna, ale zasługuje na kogoś znacznie lepszego niż ja.

    Spowiedź przeważnie, obok przyznania się do błędu, zawiera również postanowienie poprawy. Nie chcę wychodzić aż tak bardzo w przyszłość, ale chciałbym w przyszłości móc spotykać się tylko z jedną dziewczyną, żeby nie musieć prowadzić podwójnego życia. Czasami mam wrażenie, że to, iż nie wyszło mi z "młodą" jest konsekwencją tej mojej poligamii i jakiegoś fatum ciążącego na mnie z tego powodu. W tym grudniowym, świątecznym okresie życzę sobie, żeby nowy rok przyniósł mi względną stabilizację w uczuciach.

wtorek, 7 grudnia 2010

Spowiedź alkoholika

    Znowu się nawaliłem... Może film nie urwał mi się w całości, ale na pewno jest poszarpany i wymaga posklejania poprzez relacje świadków, co daje duże pole do nadużyć i wciskania kitu. W takie dni jak dziś zawsze zastanawiam się dłuższą chwilę nad swoim zachowaniem i...nie, nie mówię nic w stylu "Już więcej nie piję". Niby nie powinienem się tym przejmować, tym bardziej, że nie pamiętam dokładnie, co robiłem dzień wcześniej. Mam jednak w sobie jakiegoś takiego dziwnego "rozkminiacza", który od czasu do czasu mnie strofuje i każe zastanowić się nad swoim zachowaniem. I znowu się skurwiel odezwał, po wczorajszych jakże udanych Mikołajkach u mnie w akademiku.

   Jako że mamy grudzień i zbliża się koniec roku, doszedłem do wniosku, że w pewien sposób podsumuję te ostatnie 12 miesięcy mojego życia, a cały cykl zatytułuję słowem "spowiedź" plus to, czego będzie akurat dany wpis dotyczył. 

    Kiedy myślę o Nowym Roku, automatycznie na myśl przychodzi mi Sylwester, od którego wszystko się zaczęło. Zaprosiłem wówczas do siebie do domu kilka znajomych osób wraz z dziewczyną, na której mi wtedy zależało. I było to nasze pierwsze spotkanie, od razu na imprezie. Nie zrobiłem chyba najlepszego pierwszego wrażenia, bo wykoleiłem się jakoś po 1:30. Nie wiem, nie pamiętam. Film mi się urwał. Obudziłem się w swoim łóżku, do którego na domiar złego się zerzygałem. Na szczęście była wtedy w domu moja siostra, która zajęła się sprzątaniem i odstawiła moje zwłoki do pokoju. Strasznie było mi wstyd przed gośćmi i przed tą dziewczyną. 

    Opamiętałem się do...ostatków. Wtedy to osiemnastkę wyprawiał mój kumpel Patryczek z drużyny siatkarskiej ze Zduńskiej Woli, w której trenuję. Tę imprezę zakończyłem zaraz po 12. Niby nie wymiotowałem, ale byłem całkowicie sztywny, nieprzytomny. Dwa dni później graliśmy w Łasku sparing ze Skrą Bełchatów, która miała tam w tym czasie obóz. W szatni stałem się obiektem drwin. Przyjąłem to na klatę spokojnie, bo dla mnie najważniejsze jest, żeby dawać ludziom uśmiech, a czy z tego co mówię czy ze mnie to już mi zwisa. Rzeczywistość była taka, że żaden spośród tych szyderców nie wypił nawet połowy tego, co ja, ale nie chcę się teraz w żaden sposób usprawiedliwiać. Mieli rację, że się ze mnie nabijali. Jestem prawie najstarszy w drużynie, a zachowałem się jakbym pierwszy raz widział alkohol na oczy, straciłem kontrolę.

    Nie piłem przez cały Wielki Post, taką pokutę na siebie narzuciłem. Następny incydent znów wydarzył się w towarzystwie siatkarzy ze Zduńskiej Woli. Było to w sierpniu, na obozie sportowym w Kobylej Górze. Przed naszą ostatnią nocą zrobiliśmy sobie ognisko, na którym trener pozwolił wypić po jednym piwie. Prawda była taka, że przez cały obóz wszyscy chlali mniej lub więcej, ale po kryjomu ze względu na trenerski zakaz, zniesiony przed ostatnią nocą. Ze mną było trochę jak z tym Żydem, któremu jeśli dasz palec, to weźmie całą rękę. W Kobylej Górze mieszkaliśmy w domkach. Obok nas zamieszkali jacyś faceci z Dzierżoniowa, którzy dla jednego ze swoich kolegów urządzili wieczór kawalerski. Jako że jestem towarzyski, zintegrowałem się z nowymi sąsiadami. Opędzlowaliśmy cały alkohol, który mieli. Film mi się nie urwał tym razem, ale obudziłem w zarzyganym przez siebie łóżku. W domku śmierdziało potwornie i chłopaki  na pewno nie mieli zbyt przyjemnej nocy. Ja wręcz przeciwnie, gdyż konkretnie się znieczuliłem. Na drugi dzień mieliśmy jeszcze rozruch, śniadanie, poranny trening, obiad i po obiedzie wyjeżdżaliśmy. Spakowałem swoje rzeczy do samochodu i poszedłem do owych chłopaków z Dzierżoniowa żeby podziękować im za imprezę. Panowie bawili się alkomatem, więc i ja dmuchnąłem. Niech o rozmiarach poprzedniej nocy świadczy fakt, iż po porannym treningu i dwóch posiłkach miałem ok. 14:00 w wydychanym powietrzu 0,5 promila alkoholu.

   Ostatnia tegoroczna historia, nie licząc moich wczorajszych imienin, miała miejsce...w sobotę. Niby nic, poszliśmy do mojego kumpla Doriana skorzystać z wolnej chaty i napić się wódeczki. Jak zwykle trochę przesadziliśmy. Wyszliśmy na dwór, żeby się troszeczkę przewietrzyć. Na jednym z zakrętów się przewróciłem. Dobrze, że wracaliśmy tą samą drogą, bo na owym feralnym zakręcie leżał mój portfel, który musiał mi wypaść. W tym jednym momencie wytrzeźwiałem niemal natychmiastowo. Nie wiem czy to głupi fart, boża opatrzność, ale na szczęście nikt tamtędy nie przechodził i nadal mogłem cieszyć się swoim portfelem. Następnego dnia, skacowany i na pewno jeszcze nietrzeźwy, musiałem pojechać po babcię, którą od czasu do czasu zabieramy na niedzielny, rodzinny obiad. Czułem się naprawdę fatalnie z myślą, że będąc pod wpływem alkoholu, prowadzę samochód i wiozę mamę mojego taty. A jazda w zimowych warunkach na łysych letnich oponach do najłatwiejszych nie należy.

   Czemu służy ten dzisiejszy wpis? Żeby, jak głosi dewiza mojego bloga, niczego nie ukrywać. Przyznać się publicznie, że mam problemy z alkoholem. To tak jak z palaczem, który pali 3 - 4 papierosy, ale codziennie. Taki mówi, że nie jest uzależniony, bo może przestać, kiedy tylko zechce, a jako że nie chce to tylko świadczy to o jego uzależnieniu. Tak samo jest ze mną. Co z tego, że 9 na 10 imprez kończy się dobrze i pozytywnie. Ale kiedyś po tej jednej może zdarzyć się nieszczęście. Ktoś mnie napadnie, okradnie, zabije. Nie wiem, może wpadnę pod samochód albo sam spowoduję wypadek. 

    Pamiętam czasy, kiedy wypełniało się "złote myśli" i na pytanie "czego się boisz?", odpowiadało się przeważnie "ciemności, myszy, pająków, karaluchów itd". Co bym napisał dzisiaj? Boję się samego siebie. Boję się mojej słabości do alkoholu i dobrej zabawy. Moja otwarta i imprezowa natura mnie troszeczkę gubi. Po wypiciu jest ona spotęgowana. Alkohol działa na mnie jak katalizator. Jeśli jest w ogóle coś, czego się wstydzę bądź coś, co mnie hamuje, to po kilkunastych głębszych znika jak żelazna kurtyna w 89 roku.

    Dodając ten wpis chciałbym przeprosić chłopaków, którzy ze mną spali w domku na obozie oraz panie, które go sprzątały. Chcę przeprosić moich sylwestrowych gości, jak również tych, którzy byli na osiemnastce Patryczka. Przepraszam mamę, że będąc pijanym wiozłem babcie w sobotę. Najbardziej jednak chyba powinienem przeprosić samego siebie, bo wielokrotnie zrobiłem z siebie  idiotę i wyrządziłem mnóstwo krzywdy swojemu organizmowi. Krótkotrwale bo krótkotrwale, ale zniekształciłem swoją psychikę. Ze mną, kiedy jestem pijany, jest trochę tak z doktorem Jekyllem i Mr. Hyde'em. Z tą tylko różnicą, że nie zmieniam się w kogoś innego, ale uwalniam swoją prawdziwą naturę, skrywaną gdzieś pod kołdrą wstydu i dobrego wychowania. I wczorajszy przykład dowiódł tylko tego, że będąc w związku nie mogę iść nawalony do klubu, bo kiedy solidnie popiję to jestem jak ten przysłowiowy pies na baby.

   Paradoksalnie nie chcę się zmieniać. Podsumowując mijający rok pod kątem mojego picia, życzę sobie tylko, albo aż, większej kontroli nad swoim zachowaniem i tego, żebym po pijaku nikomu nie wyrządzał krzywdy.

wtorek, 30 listopada 2010

    Chyba jeszcze nigdy w życiu nie spotkałem się z taką hipokryzją, jak w przypadku przyznawania miejsc w pokojach w akademikach przez Dział Spraw Bytowych Uniwersytetu Łódzkiego. Samym absurdom, jakie panują wewnątrz tej instytucji mógłbym poświęcić odrębny wpis, jednak dziś chciałbym pokazać, w jaki sposób traktowani są studenci, co chcę uczynić początkiem do rozprawy nad hierarchią ważności kwestii światopoglądowych w polskim społeczeństwie.
    Ale od początku. Jeszcze na pierwszym roku mieszkałem w jednym z Domów Studenckich ("Olimp") ze starszym ode mnie o 2 lata Tymoteuszem, który większość czasu, co było mi bardzo na rękę, spędzał u swojej dziewczyny Oli. Byli oni wtedy ze sobą nieco ponad rok. Jakież było moje zdziwienie, kiedy spotkałem ich kilka miesięcy później na ulicy, a oni pokazali mi jakiś świstek papieru z Urzędu Stanu Cywilnego, na którym widniała data ślubu oraz ich nazwiska. Okazało się jednak, że to tylko po to, aby oboje mogli zamieszkać razem w akademiku. Są jeszcze dwie możliwości zakwaterowania par mieszanych: sytuacja, gdy zamieszkują ze sobą brat i siostra lub, co jest bardziej irracjonalne, pisemna zgoda rodziców chłopaka i dziewczyny! Myślałem, że szczytem absurdu był dowcip zrobiony przeze mnie w zeszłym roku, kiedy to obwiesiłem cały wydział ogłoszeniami treści "Zebranie rodziców studentów pierwszego roku odbędzie się dnia 14 października o godzinie 17 w sali nr 4". Okazało się jednak, że instytucja podległa rektorowi świadomie traktuje studentów jak dzieci, wymagając od nich nie tylko zgody własnych rodziców, ale i rodziców partnera, z którym chcą zamieszkać. Brakuje jeszcze, żeby Dział Spraw Bytowych UŁ na bieżąco informował rodziców o tym, o której godzinie, z kim i w jakim stanie ich dzieci wracają  do swoich akademików!
   Dla konfrontacji z tym, co napisałem i dla podkreślenia absurdu tej instytucji a także dla wyjścia do motywu przewodniego tego wpisu przytoczę sytuację, której nie byłem ani świadkiem, ani też uczestnikiem, lecz którą opowiedział mi Marek, z którym mieszkam od dwóch lat, a który był moim sąsiadem na pierwszym roku. Rzecz działa się, gdy jeszcze nie dzieliliśmy ze sobą pokoju. Miał wówczas za ścianą dwóch, delikatnie mówiąc, zniewieściałych facetów, jednak szydło wyszło z worka, gdy pewnego razu Marek usłyszał dwa męskie głosy ciężko dyszące bynajmniej ze zmęczenia ćwiczeniami jogi. Wśród tych pojękiwań i stękań uszom mojego współlokatora nie dobiegały jednak odgłosy kobiece. Tak więc nie ma co tu dłużej owijać w poetycką bawełnę. Marek miał za ścianą po prostu pedałów! I nie mam zamiaru używać słowa homoseksualistów czy gejów. Bo jakim prawem Dział Spraw Bytowych Uniwersytetu Łódzkiego pozwala bez najmniejszych przeszkód pozwala mieszkać ze sobą odmieńcom a nie pozwala na to naturalnie występującym w przyrodzie parom damsko - męskim?!
   Żeby była jasność. Nie jestem homofobem i jestem za równouprawnieniem i tolerancją wobec homoseksualistów tak samo jak hetero. Ale niech to, do cholery, nie idzie w drugą stronę! Bardzo podoba mi się sformułowanie Janusza Korwina - Mikke, który mówi, że "homoś" to pieszczotliwe i pozytywne określenie homoseksualisty. Żyje on sobie ze swoim partnerem i nikomu nie wchodzi w paradę. Natomiast pedały manifestują swoją odmienność. Organizują oni różnego rodzaju wiece, manifestacje, na których obscenicznie okazują uczucia innym pedałom i głośno krzyczą, że są źle traktowani.
   I tutaj pojawia się to, nad czym chciałem się dzisiaj zatrzymać. Czy homoseksualiści naprawdę są tak bardzo napiętnowaną grupą społeczną? Czy ich życie w Polsce jest naprawdę takie ciężkie? Uczciwie odpowiadam, że nie. W znacznie gorszej sytuacji są osoby niewidome, nieme, niesłyszące czy niepełnosprawne ruchowo, ale przede wszystkim osoby niepełnosprawne umysłowo. Dlaczego ludzie, którzy nie mogą mówić nie wychodzą na ulicę i nie zaczną głośno protestować o poprawę swojej sytuacji materialnej, nie WYKRZYCZĄ tego, co im się nie podoba ani nie zwierzą się z tego, co ich boli? Dlaczego osoby poruszające się na wózkach inwalidzkich nie CHODZĄ na marsze, podczas których mogą domagać się wybudowania podjazdu na osiedlu czy windy w bloku? Odpowiedź pozostawiam Tobie, drogi czytelniku.
   Najgorsze w tym wszystkim są środki masowego przekazu, które kierując się żądzą zysku są ze swoimi kamerami tam, gdzie coś się dzieje, gdzie ścierają się środowiska gejowskie z narodowymi i zaczyna się zadyma. Nie uważam, że to źle, bowiem jest to pokazywanie tego, co faktycznie miało miejsce, jednak moim zdaniem są sprawy znacznie ważniejsze niż to, że jednego czy drugiego geja opluto w autobusie, do którego osoba na wózku bez pomocy drugiego człowieka nawet nie wsiądzie.
   I wracając jeszcze do tej mojej rzekomej homofobii, o której ktoś mógłby pomyśleć czytając ten wpis. Nie mam nic przeciwko parom, hetero czy homoseksualnym, które okazują sobie uczucia tam, gdzie nikt im nie przeszkadza i nikt ich nie widzi. Bo tak samo brzydzi mnie publiczne obściskiwanie się przez faceta i dziewczynę, jak i przez dwie kobiety czy dwóch mężczyzn. Potwornie razi mnie publiczne obnoszenie się ze swoją seksualnością, z czym - podczas marszów równości - geje i lesbijki zwyczajnie przesadzają.
   Podsumowując, chciałem zwrócić uwagę na to, że w Polsce jest znacznie więcej pokrzywdzonych przez los grup społecznych, jak chociażby niepełnosprawni, o których wspomniałem. Ważna jest jednak hierarchia wartości i społeczna odpowiedzialność mediów za to, co pokazuje się ludziom. Bo czasami oglądając wiadomości mam wrażenie, że to homoseksualiści są najbardziej poszkodowani, bo najczęściej, najwięcej i najgłośniej o tym trąbią.

niedziela, 21 listopada 2010

Dziś 21 listopada, dzień wyborów samorządowych. Wybieramy wójtów, burmistrzów, prezydentów, radnych miejskich i powiatowych a także przedstawicieli do sejmików wojewódzkich. Obserwowałem dwie bardzo podobne kampanie w dwóch jakże różnych rzeczywistościach. Jedna to moje rodzinne miasto liczące sobie niespełna 18 000 mieszkańców, druga zaś to trzecia pod względem wielkości polska aglomeracja. Jako przyszły politolog spróbuję podjąć się analizy tegorocznej kampanii oraz pokuszę się o swego rodzaju prognozę wyników.

Zacznę od Łodzi, bo tam jedynie mieszkam. Nie licząc studiów oraz znajomych, nie jestem w żadnym stopniu związany z tym miastem. Wcieliłem się w rolę niezależnego obserwatora, przeciętnego Kowalskiego, który nie interesuje się programami wyborczymi kandydatów. I gdyby któryś z kandydatów miał na mnie zrobić jakiekolwiek wrażenie, to wymienić mogę zaledwie dwóch. Są to kandydaci na prezydenta: bezpartyjny Włodzimierz Tomaszewski oraz Dariusz Joński z SLD. Wszędzie pełno ich plakatów oraz billboardów, które mnie - osobę niezaangażowaną w łódzką politykę - przekonałyby do oddania na nich swojego głosu. Joński już w kampanii przedstawia się jako nowy prezydent Łodzi i kreśli futurystyczny obraz nowoczesnej Łodzi, która dzięki niemu zmieni się nie do poznania. Tomaszewski natomiast wszędzie jest uśmiechnięty, budzi sympatię, zaufanie oraz w swoich hasłach podkreśla swoją niezależność oraz to, że najważniejsza dla niego jest Łódź i to ona tak naprawdę jest jego partią.

Bardzo zawiodłem się na kampaniach prezydenckich dwóch głównych aktorów na polskiej scenie politycznej, czyli na Platformie Obywatelskiej oraz Prawie i Sprawiedliwości. O ile zdołałem zapamiętać hasło wyborcze kandydatki tej pierwszej partii, brzmiące - kompletnie mdło i dla mnie nic nie znaczące - "walczmy o Łódź", o tyle w przypadku Witolda Waszczykowskiego z PiS nie zapamiętałem nic oprócz tego, że strasznie personalnie zaangażował się w sprawę morderstwa Marka Rosiaka w biurze poselskim jego partii.

Nie od dziś wiadomo, że w wyborach samorządowych zwyciężają mniejsze, lokalne ugrupowania, jednak nie chce mi się wierzyć żeby PO i PiS odpuściło sobie wybory prezydenckie w Łodzi. Nie znam preferencji wyborczych łodzian, jednak na mnie - niezależnym i całkowicie obiektywnym obserwatorze - największe wrażenie zrobiły kampanie Tomaszewskiego i Jońskiego i ich widziałbym w drugiej turze.

Na temat kandydatów do sejmików czy rad nie będę się wypowiadał, gdyż jest ich po prostu zbyt wielu i żadne nazwisko nie zapadło mi jakoś szczególnie w pamięci. Skupię się jednak na dwóch absolwentach mojego wydziału. Jeden z nich, nieco starszy ode mnie, kandyduje do Rady Miejskiej, drugi zaś - mój rówieśnik - do Rady Osiedla. Ich kampanie są jednak niemal identyczne. Nie licząc plakatów i ulotek wyborczych, które są absolutnym minimum i swego rodzaju standardem, wykorzystują również internetowe portale społecznościowe. Żaden z nich jednak w żaden sposób się wyróżnia. Pomimo tego, że Andrzej startuje z listy SLD do Rady Miejskiej a Waldek z PO do Rady Osiedla, to jednak są oni w swoich kampaniach niemal identyczni. Ten sam wzór: imię, nazwisko, lista, miejsce, hasło, logo partii oraz ich twarze. Nic poza tym. Zero inwencji twórczej, czyste szablony. W żaden sposób nie wyróżniają się z tłumu takich samych jak oni.
I tu pojawia się moje pytanie, jakimi studentami politologii byli skoro żadnych wniosków tak naprawdę nie wyciągnęli. I drugie, ważniejsze: czy politolog powinien być politykiem? Przykład Marka Migalskiego pokazuje, że owszem, z dostaniem się do żądanej instytucji [w tym przypadku był to Parlament Europejski] nie było większego problemu, bowiem cieszył się sympatią i szacunkiem ludzi, jednak większej kariery w partii politycznej [PiS] ze względu na swoją niezależność i własne zdanie już chyba nie zrobi.

Znacznie więcej miejsca chciałbym poświęcić wyborom w moim rodzinnym Łasku. Jeżeli chodzi o kandydatów na burmistrza mamy urzędującego Gabriela Szkudlarka oraz jego poprzednika Jacka Pałuszyńskiego. Opinie mieszkańców, z którymi żywo na ten temat rozmawiałem karzą mi przypuszczać, że spotkają się oni w drugiej turze, także dopiero wówczas postaram się przybliżyć tę sytuację.

Podobnie jak w Łodzi, tak i w Łasku moja znajomość kandydatów do sejmiku wojewódzkiego ograniczała się jedynie do kilku nazwisk.

Znacznie ciekawiej jednak sytuacja wyglądała w przypadku wyborów do Rady Powiatu i Rady Miejskiej. Tak dużej liczby kandydatów w Łasku już dawno nie pamiętam. Mało tego, wśród nich mnóstwo jest ludzi kompletnie niezwiązanych z polityką, tzw. zapchajdziury, aby tylko lista miała więcej osób i podebrała głosy konkurencji. W ten sposób na moim osiedlu było, o zgrozo, sześcioro kandydatów. I tak każdy każdemu coś uszczknął, a przecież w teorii nowoczesna demokracja ma być władzą przedstawicielską. A nasze małomiasteczkowe osiedlowe społeczeństwo zamiast postawić na jednego - swojego - kandydata zaczyna się bawić w wielką politykę. Sytuacja jest na tyle chora, że spośród tych sześciorga kandydatów troje należy do Polskiego Stronnictwa Ludowego. W ten sposób głosy zyskuje lista, a nie kandydat. I niech teraz ludowcy nie mydlą oczu wyborcom, że - jak głosi ich hasło wyborcze - człowiek jest najważniejszy.

Strzałem w dziesiątkę - moim zdaniem - jest genialnie pasująca do wyborów samorządowych myśl przewodnia Platformy - "nie róbmy polityki". I akurat w naszym łaskim przypadku sprawdziło się to całkiem nieźle, bowiem dla porównania w poprzednich wyborach o mandaty ubiegali się dwaj kandydaci z listy PO, którzy mieszkali - dosłownie - przez płot. Niektórzy mogą mi zarzucić, iż moja ocena kampanii Platformy jest wypaczona, bowiem mój tata ubiegał się o miejsce w Radzie Miejskiej właśnie z tego ugrupowania. Rzeczywistość jest taka, że bardzo wielu spośród kandydatów, w tym mój ojciec, to po prostu osoby bezpartyjne, startujące zwyczajnie z listy danej partii, a nie będące jej stałymi członkami.

Zupełnie niewidoczne - podobnie jak w Łodzi - było Prawo i Sprawiedliwość. Ciężko mi cokolwiek powiedzieć na temat tej sytuacji, gdyż nie dysponuję żadnymi narzędziami badawczymi. W każdym razie PiS w Łasku ma bardzo mocną pozycję i może dlatego niespecjalnie udzielało się w kampanii. W moim mieście zdecydowanie dominowały natomiast lokalne ugrupowania związane chociażby z urzędującym burmistrzem czy z poprzednim starostą.

Rzeczą, na którą chciałem najbardziej zwrócić uwagę - zarówno w Łodzi jak i w Łasku, ale myślę, że również w innych miastach - jest fakt, iż wielu kandydatów wydało ogromne środki na reklamę swojej osoby. Nie oszukujmy się, to co jest napisane na ulotkach czy plakatach, iż środki na kampanie pochodzą z budżetów partii politycznej możemy włożyć między bajki, zwłaszcza w przypadku kandydatów bezpartyjnych kandydujących jedynie z danej listy. I tak ogromne oblężenie, oprócz drzew i słupów ogłoszeniowych, przeżywały drukarnie i firmy reklamowe. Wybory to prawdziwe żniwa dla tego segmentu biznesu. Plakaty, bannery, billboardy, ulotki, kalendarzyki i inne gadżety z podobiznami kandydatów pochłaniały masę pieniędzy, a i tak prędzej czy później lądowały czy też wylądują w koszu. A i tak nie daje to pewności na otrzymanie mandatu.

A wystarczy naprawdę tak niewiele, np. zwykła rozmowa. Dlatego też ogromną szansę na reelekcję ma - moim zdaniem - bardzo znany lekarz, który w swoim gabinecie oprócz recepty dawał do rączki również swoją ulotkę wyborczą. I obok rozmowy na temat problemów ze zdrowiem poruszał również kwestie związane z problemami pacjentów w kwestii lokalnej polityki. Taka taktyka jest wg mnie kluczem do sukcesu w wyborach na tak niskim szczeblu. Wystarczy zwyczajne ludzkie zainteresowanie się przez kandydata postulatami wyborców. W tej sytuacji mniej naprawdę znaczy więcej. Nie trzeba wydawać nie wiadomo ile pieniędzy, a i tak skutek jest bardzo dobry. Pomyślmy, zagłosujemy na kogoś, kogo znamy z plakatu czy kogoś, kogo znamy osobiście,  kto uścisnął nam dłoń, kto sam przyszedł do nas w odwiedziny żeby zainteresować się naszymi problemami, kto jest nam relatywnie bliski. Dla mnie odpowiedź jest banalnie prosta.

To trochę tak, jak z życzeniami urodzinowymi. Bardziej cieszą nas te osobiste bądź też telefoniczne czy nawet smsowe, ale napisane od serca, niż jakieś durne wierszyki na zasadzie "kopiuj, wklej, wyślij" czy też jeszcze bardziej beznadziejne "najlepszego" na naszej-klasie. Owszem, ktoś może powiedzieć, że liczy się pamięć, ale zarówno w przypadku wyborów jak i nk bardziej liczy się jakość, a nie ilość.

Dodaję ten wpis stosunkowo późno. Mam jednak nadzieję, że większość go czytających czynnie wzięła udział w wyborach samorządowych i - co ważniejsze - wybierała świadomie i nie dała się zmanipulować anonimowym twarzom z plakatów wyborczych. Bo przecież wybory to nie tylko nasze prawo, ale nasz obywatelski obowiązek. A jeśli ktoś myśli, że jego jeden głos nic nie zmieni, to niech weźmie pod uwagę, że w ten sposób mogą pomyśleć setki a nawet tysiące innych osób, a to już jest solidna siła. I najważniejsze: jeśli ktoś nie głosuje, nie ma prawa narzekać na urzędujące władze.

wtorek, 16 listopada 2010

Łatki, stereotypy i katolicko - polityczne pitu pitu

Wkurza mnie pewna rzecz, a mianowicie przyklejanie komuś łatek. I tak np. jeśli ktoś słucha ciężkiej muzyki i ubiera się na czarno a na dodatek zakłada glany, to na pewno chodzi na rytuały i pije krew kota. Podobnie w relacjach mężczyzna - kobieta. Facet zmieniający dziewczyny jak rękawiczki jest macho, natomiast płci pięknej nie wypada pokazywać się co róż to z innym chłopakiem, bo od razu zostaje posądzana o bycie kurwą.
Dla mnie to jest zwyczajnie chore. Żyjemy w XXI w. i wydaje mi się, że nikomu nic do tego, jakiego ktoś jest wyznania, co robi w toalecie, a co i z kim we własnej sypialni. Bo uważam, że jeśli ktoś chciałby się podzielić swoim życiem prywatnym, to by go zwyczajnie nie chował za drzwiami.

Podobnie jest z sympatiami politycznymi. Mój tata np. startuje w wyborach do Rady Miejskiej z listy Platformy Obywatelskiej pomimo tego, że ma do niej taki stosunek jak do zeszłorocznego śniegu. I kiedy proszę takiego mojego kumpla Jurka o poparcie, to on mi wyjeżdża z tekstem, że mój ojciec jest zły, bo nie jest katolikiem, bo jest z PO, bo jest za refundowaniem in vitro i od razu leci standardowa wiązanka, typowa dla zwolenników dominującej na polskiej scenie politycznej partii prawicowej. I ja się pytam gdzie w tym wszystkim jest logika? Jurek zna mojego tatę od lat i gdyby nie lista wyborcza, to oddałby głos na niego bez żadnego "ale", jednak taka jedna pierdółka, jaką w tym przypadku jest  logo partii tak bardzo zmienia nasze postrzeganie innych ludzi. I dla takiego Jurka mój tata już nie jest tym JAKIM jest, lecz tym KIM jest, czyli w tym przypadku nie uczciwym i bezinteresownym człowiekiem chcącym zrobić coś dla innych, tylko "platformersem".
Abstrahując od wyborów, tak zawsze było i jest, że każdy, kto jest INNY niż my, jest gorszy i to bez względu na kolor skóry, wyznanie, poglądy polityczne, orientację seksualną czy nawet sympatie sportowe. Taka nasza szlachecka ksenofobiczna natura.

Jako że mój blog nazwałem "nic do ukrycia", dlatego też chciałem podzielić się pewną bardzo intymną i osobistą częścią mojego życia, a mianowicie wiarą. Jestem katolikiem, a ponadto od 10 lat jestem ministrantem. I w przeciwieństwie do tzw. wierzących niepraktykujących (co na marginesie uważam za kompletną niedorzeczność, bo nie można być np. trochę w ciąży) nie wstydzę się swojej wiary, a co więcej jestem z niej dumny.
Ciekaw jestem pierwszej reakcji na to, co napisałem. Bo w naszym kraju panuje stereotyp katolika - moherowego bereta, bez względu na wiek, ograniczonego człowieka z klapkami na oczach, konserwatywnego, wiernego tradycji i niedopuszczającego żadnych zmian.
Na przykładzie swoim i mojej religii chcę pokazać, że rzeczywistość wcale nie musi być taka czarno - biała, jak mogłoby się nam wydawać.

Generalnie w religii katolickiej jest taka tendencja do dzielenia się z biednymi. I mógłbym tu teraz przytaczać mnóstwo cytatów mówiące o tym, jednak ja chcę pokazać, że nie wszystko jest takie, jak nam się wydaje. Dla mnie jako katolika problemem w Polsce są zasiłki dla bezrobotnych. I nie mam nic przeciwko dzielenia się z potrzebującymi, ale dlaczego z moich podatków mają iść pieniądze do kogoś, kto nic nie robi?! Tego nie jestem w stanie zrozumieć. Skoro dzieciaki chcące sobie zarobić na wakacje czy jakieś własne drobne zachcianki potrafią poświęcić wakacje, żeby pracować chociażby w polu czy w sadzie przy zbiorze owoców, to dlaczego taki bezrobotny ma nie zakasać rękawów? Skoro studenci tyrają w McDonald's zamiast uczyć się czy aplikować na lepsze staże czy praktyki związane z ich kierunkiem studiów, to czemu taki bezrobotny miałby nie wziąć się za pracę? U nas panuje takie dziwne podejście, że za parę groszy nie opłaca się pracować. Społeczeństwo - zwłaszcza starsze - nauczone jest komunistycznego podejścia, że im się wszystko należy.
Jestem w stanie nawet postulować o zwiększenie zasiłków dla osób niepełnosprawnych, bo im naprawdę ciężko jest znaleźć pracę i nie wynika to z niechęci do zamiatania ulic czy kopania rowów, bo przecież żadna praca nie hańbi. Jako że wspomniałem o katolicyzmie, dlatego też przytoczę cytat z Biblii, który w żaden sposób nie kłóci się z tym, co napisałem

"Sami wiecie, jak należy nas naśladować, bo nie wzbudzaliśmy wśród was niepokoju ani u nikogo nie jedliśmy za darmo chleba, ale pracowaliśmy w trudzie i zmęczeniu, we dnie i w nocy, aby dla nikogo z was nie być ciężarem. Nie jakobyśmy nie mieli do tego prawa, lecz po to, aby dać wam samych siebie za przykład do naśladowania. Albowiem gdy byliśmy u was, nakazywaliśmy wam tak: Kto nie chce pracować, niech też nie je! Słyszymy bowiem, że niektórzy wśród was postępują wbrew porządkowi: wcale nie pracują, lecz zajmują się rzeczami niepotrzebnymi." (2 Tes 3, 7 - 11)

Mam nadzieję, że w pewien sposób pokazałem, że bycie katolikiem wcale nie musi oznaczać wpasowanie się do stereotypu starszej pani czy pana jodłujących przy audycji nadawanej z Torunia. Także wiara to jedno, ale obalanie stereotypów i nie poddawanie się przyklejaniu łatek to drugie dno.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Światem rządzą kobiety (za przyzwoleniem mężczyzn)

W którymś z poprzednich wpisów stwierdziłem fakt, iż w XXI wieku zauważalnym problemem jest zmniejszenie dystansu pomiędzy kobietami a mężczyznami w pełnieniu ról społecznych. Pisałem, iż kobiety są bardziej wyemancypowane, bardziej świadome, wykształcone i niezależne. Zastanawiałem się dosyć długo nad tym zjawiskiem i doszedłem do kilku - moim zdaniem - ciekawych spostrzeżeń, którymi chciałem się podzielić.

Pierwsze co przychodzi mi do głowy to to, iż mężczyźni sami świadomie doprowadzili do takiego stanu rzeczy. Pomyślmy, przecież w czasach prehistorycznych, gdzie jedynym prawem było prawo silniejszego, rola kobiet ograniczała się do typowej roli samicy w zwierzęcym stadzie - była matką dzieci. Mężczyzna natomiast przynosił do jaskini upolowane zwierzę.
Wraz z upływem wieków te różnice coraz bardziej się pogłębiały, bowiem rozwój technologiczny nakładał na obie płcie dodatkowe zadania. I tak mężczyźni stawali się kapłanami w politeistycznych wierzeniach starożytnych lub też sprawowali władzę w mniej lub bardziej zorganizowanych społecznościach czy plemionach, jak również pełnili służbę wojskową. Na barkach kobiet natomiast spoczywał nadal obowiązek wykonywania prac domowych i zajmowania się dziećmi. Niby niewiele, ale przecież historia do czasów nowożytnych mówi wyłącznie o mężczyznach: o królach, bogach, zwycięzcach itp.
Z wykształcenia nie jestem historykiem, jednak wg mnie kobiety zostały dostrzeżone po prostu z konieczności. Podczas I wojny światowej zginęło bardzo wielu żołnierzy, podobnie było w latach 1939 - 1945. Dlatego też płeć piękna musiała zastąpić walczących na polu walki mężczyzn w zakładach pracy, fabrykach, kopalniach, kamieniołomach. Kobiety z powodzeniem wykonywały te wszystkie czynności zarezerwowane dotąd przez mężczyzn.
Jako że żadnym z państw, które brało udział w II wojnie światowej nie rządziła - co było wówczas nie do pomyślenia - kobieta, tak okazuje się, iż mężczyźni sami byli sobie winni początkom równouprawnienia. Z biegiem lat panie otrzymały również prawa wyborcze (najpierw czynne a później bierne) i zaczęły aktywnie uczestniczyć w życiu politycznym. A wcześniej mogły jedynie czynnie uczestniczyć w procesie "sprzedaży" [czytaj: bycia sprzedaną] jakiemuś królowi w celu polepszenia stosunków między państwami. Czas pokazał, iż niejednokrotnie kobiety radzą sobie nawet lepiej od mężczyzn w zarządzaniu państwem (patrz: Margaret Thatcher)

Tyle historia. Warto jednak spojrzeć na pewne inspirowanie się naturą przez ludzi. Doskonałym przykładem są pawie. Samce są zagrożone ze strony innych drapieżników ze względu na swoje olbrzymie, dorodne pióra, jednak są na nie skazane, bowiem samice wybierają tylko tych z największymi i najpiękniejszymi ogonami. Podobnie jest z przedstawicielami gatunku homo sapiens. Pomimo, że pewne rzeczy - przeważnie w ubiorze, ale również w zachowaniu - uznajemy za niemęskie, to i tak dobrowolnie im hołdujemy ze względu na to, iż są one pożądane wśród kobiet. Moim zdaniem to tłumaczy zejście dobrze pojętej elegancji do poziomu odblaskowej metroseksualności.

Ciekaw jestem, które czasy były lepsze: te, w których chłop brał babę za włosy do jaskini i tam robił z nią co chciał czy obecna rzeczywistość, w której to mężczyźni, choć są płcią fizycznie silniejszą, są zależni od kobiet i muszą sobie zasłużyć na ich przychylność. Nie wiem, trudno mi się wypowiedzieć, gdyż żyję tu i teraz - nie mogę się cofnąć w czasie, a jedyne co mogę, to dostosować się do otaczającej mnie rzeczywistości.

I żeby nie być gołosłownym podam faktyczny przykład z życia wzięty. A jako że mój blog nazwałem "nic do ukrycia" będzie on dotyczył bezpośrednio mnie.
Przez bardzo długi okres czasu, a paradoksalnie bardzo rzadko (maksymalnie raz w tygodniu) spotykałem się z pewną dziewczyną. Problem polegał na tym, że jesteśmy do siebie bardzo podobni, mamy podobne charaktery, zwłaszcza w kwestii dominacji i stawiania na swoim. I tutaj pojawia się to, o czym mówiłem wyżej, tylko w kwestii zachowania. O ile to przeważnie ja decyduję o tym co robię, o tyle w naszym przypadku musiałem ustąpić, zmienić się w pewnym stopniu. Inna rzecz, że jeszcze nigdy z żadną dziewczyną nie przeszedłem (dosłownie) tyle, co z nią, chociaż spacerów nie znoszę. I tu pojawia się pytanie "czy warto się zmieniać dla kogoś?" Większość osób, które znam uważa, że nie, bowiem dana osoba powinna nas zaakceptować takimi, jakimi jesteśmy. A ja mówię gówno prawda! Nie żyjemy przecież sami na tym świecie, żeby się wszyscy musieli do nas dostosowywać. Uważam, że owszem, należy być sobą, ale warto również zmieniać swoje zachowanie, jeżeli będzie to zmiana na lepsze.

Dzięki znajomości z tą dziewczyną nauczyłem się bardzo wiele o sobie samym. Zrozumiałem również wiele cech swojego charakteru, które pojmowałem w błędny sposób. Prosty przykład: uświadomiłem sobie, że byłem zarozumiały (cecha negatywna) a nie, jak mi się dotąd wydawało, pewny siebie (cecha pozytywna). Takich przykładów można mnożyć w nieskończoność. Ważny jest jednak pewien wniosek. Światem naprawdę rządzą kobiety, mną na pewno.

I mój przykład jest dowodem na to, iż faceci sami chcą się podporządkowywać w pewien sposób kobietom. Nie uważam jednak żeby to było coś złego. Przecież każdy "chłopiec" potrzebuje w swoim życiu kobiety, która się nim zaopiekuje. Na początku tę funkcję pełni mamusia, a później żona.

Dobrze jest jednak jeśli to wszystko jest oparte na zdrowo pojętym partnerstwie. O tej dziewczynie będę jeszcze pewnie pisał nie raz, bowiem była ona naprawdę bardzo ważna dla mnie i nieprzypadkowo piszę o tej znajomości w czasie przeszłym. Korzystając z mojej definicji miłości, to naprawdę ją kochałem, bo ona była dla mnie ważniejsza niż ja sam dla siebie i rzeczywiście potrafiłem dla niej bardzo wiele poświęcić oraz zmienić się dla niej, dzięki niej, jednak w życiu jak w tangu - potrzeba dwojga. W tej kwestii - pomimo że byliśmy do siebie podobni - niestety się nie zgadzaliśmy i - jak śpiewa Andrzej Krzywy - "dziś już nie ma NAS".

piątek, 12 listopada 2010

O przyjaźni, miłości i zaufaniu w biblijno - matematycznym sosie

Dziś chciałem przedstawić mój punkt widzenia na kwestię trzech bardzo ważnych w naszym życiu emocji, które w dużym stopniu łączą się ze sobą. Chodzi mi o przyjaźń, miłość i zaufanie. A zacznę od tego ostatniego.

Mówi się, że zaufanie jest podstawą związku dwojga ludzi, jego gwarantem, swego rodzaju fundamentem, czymś stałym, pewnym i nierozerwalnym.
Dla mnie natomiast zaufanie bardziej wiąże się z ryzykiem, niepewnością, ale za to z bardzo silną wiarą. Dla dalszych rozważań zacytuję jeden z moich ulubionych biblijnych fragmentów, który może okazać się bardzo pomocny do zrozumienia tego, co chcę przekazać:

"Wiara jest poręką tych dóbr, których się spodziewamy, dowodem tych rzeczywistości, których nie widzimy." (Hbr 11, 1)

Myślę, że bardzo podobnie jest w związkach. Nie mamy stuprocentowej pewności, że partner czy partnerka nas nie zdradza, nie okłamuje, nie ma przed nami tajemnic, ale bardzo mocno wierzymy w to, co chcemy żeby było.

W matematyce mówi się, że każdy kwadrat jest prostokątem, ale nie każdy prostokąt jest kwadratem. Podobnie w uczuciach: każda PRAWDZIWA miłość jest przyjaźnią, ale nie każda przyjaźń jest miłością.
Ilu ludzi, tyle definicji miłości, jednak dla mnie najprościej i najbardziej rzeczowo rzecz ujmując miłość to takie uczucie, kiedy dobro drugiej osoby jest dla mnie ważniejsze od mojego własnego dobra.
A przyjaźń? To dokładnie to samo, co miłość, tylko bez tego ładunku emocjonalnego, chociażby pożądania.

Wyobraźmy sobie teraz miłość bez przyjaźni. Mówię rzecz jasna o PRAWDZIWEJ miłości, a nie o zauroczeniu czy zakochaniu. Paradoksalnie uważam, iż można o niej mówić dopiero z perspektywy czasu, a nie wtedy, kiedy (wydaje nam się, że) ona trwa. Jestem zdania, że kiedy dwoje ludzi po zerwaniu ze sobą obrzuca się błotem i nie mogą nawet na siebie patrzeć to nie tylko znaczy, że ładunek emocjonalny jest w nich nadal bardzo silny, ale również - jak "śpiewa" Karramba - to nie była miłość jak "Przeminęło z wiatrem". Oczywiście, prezentuję tylko mój subiektywny punkt widzenia. Żeby nie być gołosłownym przytoczę przykład mojego związku z Kariną, cud dziewczyna - mogłoby się wydawać - wysoka blondynka, wysportowana, młoda, spontaniczna, wiecznie uśmiechnięta i bardzo emocjonalna, romantyczna. Jednak już pierwsze wątpliwości co do tego uczucia zaczęły się pojawiać, kiedy jeszcze nie byliśmy ze sobą, tylko zwyczajnie się spotykaliśmy. Powiedziała, że nie może ze mną być, bo nie czuje do mnie nic więcej poza sympatią i przyjaźnią. Sytuacja zmieniła się jakiś czas później, kiedy się spotkaliśmy i stwierdziła, że chciałaby jednak spróbować, że przemyślała sobie tę sprawę i doszła do wniosku, że mogłaby stracić coś ważnego. I "byliśmy" ze sobą względnie szczęśliwi, o ile to możliwe w sytuacji, gdy mieszka się 200 km od siebie. Grunt, że wykorzystywaliśmy w stu procentach każdą chwilę spędzoną razem. Karina zerwała ze mną, bo powiedziała, że była we mnie zakochana, zauroczona, ale nie potrafiła mnie tak naprawdę głęboko pokochać, jednak powiedziała też jedną bardzo ważną rzecz - że nadal będziemy przecież przyjaciółmi, że tyle mieliśmy wspólnych tematów, że ta odległość między nami powodowała, iż godzinami wisieliśmy na telefonie czy siedzieliśmy na gg, także mieliśmy o czym ze sobą rozmawiać. Rzeczywistość okazała się znacznie bardziej brutalna, bo nie jesteśmy już ze sobą przeszło 1,5 roku a rozmawialiśmy ze sobą może ze trzy razy.

Mam nadzieję, że przykład mojego związku z Kariną pozwoli zrozumieć mój punkt widzenia na temat tego, że w sytuacji zauroczeń czy zakochań nie ma przyjaźni. Ta występuje moim zdaniem w dwóch przypadkach: albo w prawdziwej miłości, gdzie po zerwaniu nadal potrafimy ze sobą rozmawiać albo w kwestii kompletnie niezwiązanej z porywami serca, np. przyjaźń dwóch kobiet czy dwóch mężczyzn. Nie wierzę bowiem w przyjaźń pomiędzy kobietą i mężczyzną. Jedynym wyjątkiem może być przyjaźń już po zakończeniu związku albo w sytuacji, gdy jedno drugiemu się nie podoba.

Na zakończenie chciałem poruszyć jeszcze jedną sprawę. O ile związek z Kariną nie zakończył się happy endem, o tyle wnikliwy czytelnik zauważy cechę, którą bardzo sobie cenię w ludziach, a mianowicie szczerość. Nie ma nic gorszego niż dziewczyna bądź facet okłamujący drugą osobę, rzekomo dla jej dobra. Podobnie rzecz ma się z ludźmi zwyczajnie bojącymi się wejść w związek, bojącymi się zaufać, bojącymi się zranienia bądź też bojącymi się własnych uczuć czy też zaangażowania drugiej strony. Takie osoby nie potrafią powiedzieć wprost, że "z tego pieca nie będzie chleba" i mamy do czynienia z sytuacją, w której nigdy więcej w życiu nie chciałbym się znaleźć. Nie ma nic gorszego niż powiedzieć dziewczynie to, co się do niej czuje i w odpowiedzi "usłyszeć"... milczenie.

Dlatego o ile na początku moich rozważań pisałem, iż zaufanie wiąże się bardziej z naiwną wiarą (dla naukowców nic co nie jest namacalne jest naiwne) niż z solidnym fundamentem, o tyle jestem zdania, że tym, na czym należy budować związek jest szczerość, nawet taka do bólu.

A jeżeli dla kogoś moja definicja miłości okazała się niewystarczająca, to znów posłużę się fragmentem z Biblii:

"Miłość cierpliwa jest,
łaskawa jest.
Miłość nie zazdrości,
nie szuka poklasku,
nie unosi się pychą;
nie dopuszcza się bezwstydu,
nie szuka swego,
nie unosi się gniewem,
nie pamięta złego;
nie cieszy się z niesprawiedliwości,
lecz współweseli się z prawdą.
Wszystko znosi,
wszystkiemu wierzy,
we wszystkim pokłada nadzieję,
wszystko przetrzyma.
Miłość nigdy nie ustaje"

(1 Kor 13, 4 - 8)

środa, 10 listopada 2010

Klubowicze

Mieszkam w Łodzi dopiero czwarty rok, jednak tym, na co zwróciłem uwagę i czemu chciałbym poświęcić ten wpis są kluby muzyczne, których nie ma w Łasku i panujący w nich porządek nie jest dla mnie tak oczywisty, jak dla stałych bywalców. Być może jednak moje spostrzeżenia okażą się zbieżne z poglądami osób mieszkających w dużym mieście.

Atmosferę w klubie tworzą dwie rzeczy: muzyka oraz ludzie. Obie są niezmiernie ważne i nie mogą istnieć bez siebie, bo wyobraźmy sobie doskonałą muzykę dobiegającą z głośników na pustej sali albo rozbawiony tłum torturowany wyrobami muzycznopodobnymi.
Jako że na temat gustów się nie dyskutuje, skupię się wyłącznie na klubowiczach. Oczywiście moje zdanie może być rozbieżne z poglądami innych, ale - jak to bywa - punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia. Na podstawie moich czteroletnich obserwacji łódzkich klubów wyróżniam kilka grup.

Pierwszą z nich są podrywacze. O ile cel mają jeden - wyjść z imprezy z osobą, która pozwoli im dać upust żądzy, o tyle jest ona bardzo zróżnicowana. Należą do niej zarówno bogaci panowie ubrani w drogie garnitury, eleganckie koszule i sączący drinki za cenę, za którą przeciętny student jest w stanie przetrwać 2 dni, jak również lokalni przystojniacy - odpicowani, odważni i bardzo bezpośredni. Cechą wspólną jednych i drugich jest to, że przykuwają uwagę nie tyle swoim zachowaniem, co wyglądem. Hołdują zasadzie, że jeśli chcesz zostać zauważonym, to musisz mieć na sobie coś, co Cię wyróżnia spośród tłumu. I dlatego mamy do czynienia z niewolnikami mody, paradującymi niczym wierne kopie pewnego znanego stylisty (czytaj: Tomasz PaJacyków) w różowych koszulkach, koszmarnych kaszkietach, spodniach włożonych do butów, a wszystko to przewiązują sobie jakimiś dziwnymi chustami. I Ci nieszczęśnicy są zachwyceni tym, że przyciągają spojrzenia. Szkoda tylko, że niesłusznie doszukują się w nich podziwu zamiast pogardy. Nie żebym się czepiał wyglądu, bo żyjemy w wolnym kraju i każdy ma prawo nosić to, na co ma ochotę. Ciekaw jestem jednak, ilu z tych facetów naprawdę dobrze czuje się w tych ciuchach i nosi to, na co ma ochotę, a nie to, co jest podyktowane kolorowymi ilustracjami w magazynie o modzie.
Tyle tytułem wyglądu. Jeżeli chodzi o sposób zachowania podrywaczy, to żeby nie być gołosłownym, przytoczę autentyczny przykład moich dwóch kolegów. Zawsze na imprezy chodzą razem, gdyż niczym w Top Gunie - każdy strzelec musi mieć swojego skrzydłowego. Sposób podrywu Andrzeja jest bardzo prosty: podchodzi do dziewczyny i mówi coś w rodzaju "Za pół godziny wychodzę z klubu, idziesz ze mną do akademika? Gwarantuję, że będzie to najlepsza noc w Twoim życiu". Tyleż bezczelne co proste. W zdecydowanej większości spotyka się z odmową, ale zdarzają się również dziewczyny, które przystają na jego propozycje. Dla Andrzeja nie liczy się konkretna dziewczyna, tylko konkretna czynność.
Jego "skrzydłowy", Szymon ma przeważnie za zadanie pozbycie się przeszkód. Oznacza to tyle, że jeżeli w klubie bawią się dwie dziewczyny, to Szymek odciąga tę, która tańczy obok "wybranki" Andrzeja. Jeżeli chodzi o sposób działania to panowie są jak ogień i woda, bowiem Szymek jest człowiekiem, który wybiera sobie jedną jedyną dziewczynę i nie spocznie dopóki jej nie poderwie, toteż obserwuje przez długi czas swoją "ofiarę", poznaje sposoby jej zachowania, aż wreszcie zastawia sidła i rybka połyka haczyk. Metoda jest zdecydowanie bardziej czasochłonna, ale satysfakcja jaką daje jest - podobno - niezapomniana.

Drugą grupą, o której chciałem wspomnieć są ludzie ubrani przeważnie w luźne, sportowe ubrania, które nie krępują ruchów. Z twarzy są podobni do kryminalistów, a do klubów przychodzą szukać zaczepki, a to czy dostaną po gębie czy to oni będą tymi, którzy biją to już im wszystko jedno, grunt aby rozładować emocje i skumulowaną energię. Moi znajomi, których nazywam odlotowym duetem (również razem chodzą na imprezy) - Kuba i Wacław wyznają prostą zasadę "Dzisiaj ty kopiesz, jutro ty jesteś kopany" i tak szczerzą się na tyle szeroko, że nie wiem, co bardziej przykuwa moją uwagę - ich błyszczące jak kolano głowy czy powybijane "jedynki".

Kolejną grupą klubowiczów, którą zaobserwowałem chodząc na imprezy, są tzw. nieśmiertelni. To ludzie, którzy przyjmują niesłychanie duże ilości alkoholu (dla przeciętnego człowieka wręcz śmiertelne - stąd nazwa). Na swojej drodze pokonują wiele przeszkód: ochroniarzy i wścibskich szatniarzy, bo przecież wyjęcie dokumentów czy pilnowanie numerka do szatni to w tym stanie zadania wymagające naprawdę nadludzkich zdolności. Na deser, kiedy już znajdą się na parkiecie, muszą zmagać się z niewdzięcznymi dziewczynami, które - nie widzieć czemu - nie chcą być dla nich (dosłownie) oparciem i nie tolerują ich (jeszcze bardziej dosłownie) naturalnego zapachu.

Moją ulubioną grupą klubowiczów są "ochraniacze" (w przypadku facetów) czy przyzwoitki (jeżeli chodzi o panie), bowiem dostarczają mi kupę dobrej zabawy. W założeniu mają dbać o bezpieczeństwo swoich świetnie bawiących się znajomych, jednak w praktyce chyba aż za bardzo biorą sobie do serca rady Marcina Gortata ("Tylko słabi gracze biorą dopalacze") i stają się "zamulaczami". Kiedy podchodzisz do znajomej takiego ochraniacza i zaczynacie ze sobą tańczysz, rozpoczyna się dialog, który w większości sytuacji wygląda tak samo:

- Zostaw moją koleżankę.
- Twoja koleżanka świetnie się ze mną bawi. Ty nie tańczysz, więc spierdalaj.
- (milczenie...po chwili - już do koleżanki) idziemy stąd.

Oczywiście do "ochraniaczy" nie zaliczam partnerów.

O ile dwie ostatnie grupy przedstawiłem nieco z humorem, o tyle ostatnia, o której chcę wspomnieć nie daje mi powodów do śmiechu. Są to dziewczyny ubrane bardzo skąpo i nie mniej wyzywająco. Nierzadko są pod wpływem średnio legalnych w naszym kraju środków odurzających. Prowokują - świadomie bądź też nie - swoim zachowaniem, wyglądem i/lub tańcem, co jest powodem często nieprzyjemnych konsekwencji.
I tutaj pojawiają się dwa podziały wewnątrz tej grupy. Pierwszy prezentuje moja koleżanka Kinga, która robi to kompletnie nieświadomie i ma olbrzymie pretensje do facetów, że postrzegają ją tylko i wyłącznie jako obiekt seksualny. Drugi natomiast jest niejako szablonem mojej koleżanki Agnieszki, zwolenniczki solarium, nienaturalnego koloru włosów i różowych bluzeczek, która świadomie prowokuje facetów, ponieważ czuje się jak ryba w wodzie, kiedy jest w centrum zainteresowania płci brzydkiej.

Oczywiście podane przeze mnie przykłady są bardzo przejaskrawione, ale celowo wybrałem perełki, żeby podzielić się moim punktem widzenia. Naturalnie, że zdecydowana większość osób, które przychodzą do klubu chce się po prostu dobrze bawić i potańczyć przy dobrej muzyce. Pytanie tylko, czy znamy kogoś, kto zachowuje się tak, jak podani przeze mnie klubowicze. A może sami czasami popadamy w skrajności i jesteśmy takimi nieśmiertelnymi albo ochraniaczami?