"To nie jest kawałek żeby się podobać"

środa, 8 grudnia 2010

Spowiedź cudzołożnika

    Gdybym tak spojrzał na mijający rok z punktu widzenia moich relacji z kobietami, to stwierdzam, że jestem idealnym kandydatem...na księdza. Bo przecież definicja celibatu to bezżeństwo, a przez ostatnie 12 miesięcy nie udało mi się zbudować nic trwałego.

   Począwszy od sylwestra spotykałem się z pewną dziewczyną, nazwę ją "młoda". Później będzie mowa o "starej" - obie mają tak samo na imię, więc trzeba je w jakiś sposób od siebie odróżnić. Paradoks polegał na tym, że z "młodą" widywaliśmy się przez dość długi okres czasu, ale...góra raz, dwa razy w miesiącu. Nie wiem, co magnetycznego miała w sobie ta dziewczyna, że pomimo swojego koszmarnie apodyktycznego i bezkompromisowego charakteru tak bardzo ciągnęła mnie do siebie. Nie wiem, być może była to miłość, jeżeli za definicję tego słowa weźmiemy sytuację, w której kochamy kogoś nie za coś, lecz pomimo pewnych wad. 
    Na pewno to nie była miłość z wzajemnością, bo w hierarchii ważności "młodej" na pewno nie zajmowałem miejsca w czołówce. Strasznie wkurzało mnie to, że wiecznie było coś ważniejszego ode mnie, a paradoksalnie mówiła mi, że jestem (czytaj: byłem) dla niej ważny. Teraz pytanie, co w ustach tej kobiety znaczyło słowo "ważny"? I drugie, ważniejsze, w jaki sposób to, co mówiła przekładało się na to, co robiła?
    Znajomość z "młodą" nauczyła mnie oceniać ludzi po uczynkach, a nie po pięknych słowach. Chyba do końca życia będę pamiętał śmieszną sytuację, kiedy mówiłem jej, co do niej czuję. Przeważnie na filmach, kiedy facet wydali z siebie kwiecistą wiązankę czułych słówek, dziewczyna rzuca mu się na szyję, mówi coś w stylu "ja czuję do Ciebie to samo" i prawdopodobnie żyją długo i szczęśliwie (tego nie wiadomo, bo przeważnie po takiej scenie są napisy końcowe). Ale jako że życie to nie bajka, rzeczywistość okazała się nieco bardziej brutalna, a w przypadku "młodej" wręcz żenująco śmieszna. Ale do rzeczy. Kiedy już powiedziałem jej, co do niej czuję, w odpowiedzi "usłyszałem" tylko głęboką ciszę, beznadziejny bełkot i żałosne oczy wpatrujące się w ziemię, tak jakby sprawdzające, czy ma się zasznurowane buty, nie mówiąc już o sporadycznym tępym spojrzeniu w moją stronę w celu upewnienia się, czy na taką reakcję - co w sumie powinienem zrobić - nie poszedłem jeszcze do domu. 
    To był pierwszy syndrom, który dawał mi podejrzenie, że jednak moje uczucia nie są odwzajemnione. Ale kiedy człowiek jest zakochany, to sam się oszukuje. Widzi rzeczy, których nie ma. Żyje niejako w matrixie, rzeczywistości, która tak naprawdę nie istnieje. Każdy gest, każde spojrzenie, każde miłe słowo, każdy uśmiech odbierałem w zły sposób. Będąc zaślepiony miłością do tej osoby, nie widziałem, jaka ona była naprawdę i że to, co mówiła nijak się miało do tego, jak się zachowywała. 
    Teraz, z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że naprawdę byłem w niej zakochany. Nie chcę jej absolutnie obrzucać błotem ani wybielać. Staram się znaleźć logiczne wytłumaczenie tej sytuacji. Z jednej strony na pewno miłość do niej zaślepiała mnie i nie pozwalała rzetelnie odczytać przekazu "jesteś dla mnie ważny", a z drugiej strony w tych jej słowach na pewno było sporo fałszu. No chyba, że ona żyje w kompletnie innym świecie i dla niej znaczenie tych słów jest inne niż dla większości normalnych ludzi. W każdym razie nam nie wyszło. Nie będę roztrząsał, kto jest winien bardziej, a kto mniej. Chciałem tylko przedstawić, jak wyglądały fakty, a ocenę zostawiam Tobie, drogi czytelniku. 
    "Młodej" jestem bardzo wdzięczny za wiele rzeczy, których nauczyłem się, dzięki niej, o samym sobie. Okazało się, że nie jestem, jak mi się błędnie wydawało, pewny siebie (cecha pozytywna), lecz zarozumiały (cecha negatywna). 
    Dowiedziałem się również, że strasznie nie cierpię ludzkiej hipokryzji, co wyjaśnię na podstawie pewnej historii. Zdarzyła się taka sytuacja, że "młoda", podobnie jak ja, miała wolny dzień. Rozmawialiśmy wtedy na gadu na temat kina i o tym, że dawno żadne z nas niczego nie oglądało. Nawet tego nie zaproponowałem, a ona niczym Filip z konopii wyskoczyła z tekstem, że mimo wolnego czasu nie przyjedzie do Łodzi (tak gwoli ścisłości - "młoda" mieszka w Łasku), bo nie lubi podróży autobusem, korków itp. Jakież było moje zdziwienie, kiedy niemal równo tydzień później widziałem ją na dworcu, czekającą na PKS do Łodzi. I bądź tu człowieku teraz mądry i zrozum kobietę. Baba to taki dziwny twór, który nie chcąc sprawić Ci przykrości, zaczyna kłamać. W praktyce przedstawia się to w bardzo prosty sposób. "Młoda" nie chciała mi powiedzieć: "Nie chce mi się jechać do Łodzi po to tylko, żeby pójść z Tobą do kina", tylko wolała powiedzieć coś w stylu "Nie lubię jeździć autobusami i dlatego nie przyjadę". Ciężar jest przeniesiony na środek komunikacji, a nie na mnie. Nie wiem, czy zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo krótkie nogi miało to kłamstwo i że bardziej prędzej niż później wyszło szydło z worka. Z jej punktu widzenia natomiast ja byłem tym złym, bo zawsze mówiłem to, co myślałem. Byłem szczery aż do bólu, co ona uważała za bardzo chamskie. A podobno związek powinno się budować na zaufaniu i szczerości...
   
    Mój paradoks polega na tym, że pomimo tego, że byłem zakochany w "młodej", to jednak tę rzadkość spotkań musiałem sobie w jakiś sposób rekompensować. Równolegle prowadziłem podwójne, a nawet potrójne życie. Spotkania z "młodą" miały charakter raczej emocjonalny, natomiast w tym drugim życiu  zażywałem bardziej uciech cielesnych, czego mi z jej strony brakowało. Niby to nic złego, bo przecież nie byliśmy razem. Mam jednak z tego powodu wyrzuty sumienia, bo przecież powiedziałem jej, że zależy mi na niej i teraz przyznaję, że byłem w niej zakochany. Stąd tytuł tego wpisu. Podając przykłady dwóch dziewczyn, z którymi się spotykałem nie chcę, jak głosi dewiza mojego bloga, niczego ukrywać, a nawet chcę w pewien sposób przyznać się do błędu. Oczywiście nie będę wymieniał jednonocnych wpadek z przygodnymi dziewczynami poznanymi w klubie, których imion nawet nie znałem, bo takie zdarzenia też miały miejsce, tylko przytoczę przykład tych dwóch, które znaczyły dla mnie coś więcej.

"Stara"

   Ta dziewczyna wraca do mnie jak bumerang. Studiowaliśmy razem przez trzy lata. Spotykaliśmy na pierwszym roku się przez jakieś trzy miesiące, wisieliśmy na telefonie po kilka godzin dziennie i chyba trochę mieliśmy siebie za dużo. Zrobiliśmy sobie trzymiesięczną przerwę. To znaczy ona dała sobie przerwę. Ja chciałem zerwać tę znajomość. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po tak długiej rozłące powiedziała mi, że chciała zobaczyć, jak to jest beze mnie i że teraz wie, że chce być ze mną. Troszkę się zawiodła, kiedy się dowiedziała, że w moim życiu sporo się przez ten czas zmieniło i że nie jest już tą jedną jedyną. I tak nam minął kompletnie osobno rok drugi. Coś zaczęło się dziać na trzecim roku. Znowu zaczęliśmy ze sobą rozmawiać, bo przecież zawsze mieliśmy sobie wiele do powiedzenia, czego dowodzą te wielogodzinne rozmowy telefoniczne na pierwszym roku. Chciałem odnowić kontakt na zdrowych przyjacielskich relacjach. Rzeczywistość okazała się jednak inna. "Stara" nie przestała żywić do mnie uczuć i któregoś zimowego wieczora wylądowała ze mną w akademiku, a jako że pokój był pusty, to chyba nie muszę kończyć, bo pomimo że nie mam nic do ukrycia, to staram się jednak nie umieszczać na tym blogu treści erotycznych, gdyż nie to jest celem tego wpisu. I w przypadku "starej" muszę, niczym na spowiedzi, przyznać się do tego, iż ją perfidnie wykorzystałem. Wiedziałem, że żywiła do mnie jakieś głębsze uczucia i skorzystałem z tego w celu zaspokojenia swoich potrzeb seksualnych, na co nie miałem szans spotykając się z "młodą". I tak raz częstsze, raz rzadsze kontakty ze "starą" przeważnie kończyły się w łóżku, a ten, ukrywany przez nas w ścisłej tajemnicy romans, trwał niemal do samego końca roku akademickiego. Na dzień dzisiejszy nie mamy ze sobą żadnego kontaktu, studiujemy na innych kierunkach i w ogóle się nie widujemy.

"Aleksandra"

    Olę poznałem zupełnie przez przypadek. Był czerwiec, zbliżał się czas obrony napisanej rzutem na taśmę pracy licencjackiej. Tego ciepłego wieczora mój współlokator Marek urządzał grilla, na którym byli wszyscy jego znajomi z roku. Wśród nich była również Ola. Dołączyłem do mocno podchmielonego już towarzystwa, więc nie miałem problemów ze znalezieniem wspólnego języka. Pierwsze moje pytanie dotyczące Oli brzmiało mniej więcej tak: "ma kogoś?". Kiedy Marek wytłumaczył mi, że jest sama, wiedziałem, że tego wieczora coś się będzie działo. Impreza z pleneru przeniosła się do klubu. W myśl zasady, że cierpliwość popłaca, całą noc bawiłem się tylko z Olą, a ostatnią godzinę to już nawet nie tańczyliśmy, tylko się całowaliśmy, przytulaliśmy i wpatrywaliśmy się w siebie tymi malutkimi od wysokoprocentowych trunków oczkami.
   Sytuacja powtórzyła się po mojej obronie. Marek powiedział, że znajoma robi imprezę w mieszkaniu i że Ola też tam będzie. Nie musiał mnie specjalnie namawiać. Jakoś tak się zdarzyło, że oboje znaleźliśmy się w tym samym czasie na balkonie. Była wtedy bardzo ciepła i przyjemna lipcowa noc. Na balkonie stała kanapa, z której ochoczo skorzystaliśmy, no bo przecież po co stać? Jeszcze można się żylaków nabawić. A tak całkowicie serio mówiąc, to przyjechałem jeszcze w wakacje kilka razy do Łodzi. Za każdym razem spotykałem się z Olą. Nie wiem, czy to dobrze o mnie świadczy, ale nie wykorzystałem jej tak perfidnie, jak "starej", nie licząc tych dwóch opisanych przeze mnie przypadków. Dosyć brutalnie zakończyłem z nią znajomość. Zupełnie bez ostrzeżenia przestałem się z nią spotykać, pisać, zupełnie urwałem kontakt. Uznałem, że im szybciej mnie znienawidzi, tym będzie jej lżej znieść rozstanie ze mną, a wiem, że była we mnie poważnie zauroczona. Jeżeli z perspektywy czasu miałbym wyciągnąć jakieś wnioski dotyczące znajomości z Olą, to wiem, że jest to super dziewczyna, ale zasługuje na kogoś znacznie lepszego niż ja.

    Spowiedź przeważnie, obok przyznania się do błędu, zawiera również postanowienie poprawy. Nie chcę wychodzić aż tak bardzo w przyszłość, ale chciałbym w przyszłości móc spotykać się tylko z jedną dziewczyną, żeby nie musieć prowadzić podwójnego życia. Czasami mam wrażenie, że to, iż nie wyszło mi z "młodą" jest konsekwencją tej mojej poligamii i jakiegoś fatum ciążącego na mnie z tego powodu. W tym grudniowym, świątecznym okresie życzę sobie, żeby nowy rok przyniósł mi względną stabilizację w uczuciach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz